Z Januszkowic do Berlina – Moja Uodra

„Żaden lud nie rozumie nazw swoich wielkich rzek.
Są one echem dawnych wieków i nieraz wymarłych ludów”.
(Stanisław Rospond)

Polskie Opole jest położone nad Odrą, niemieckie Oppeln leży an der Oder. Górnoślązacy zwą ją po swojemu: „Uodra”. Czy w górnośląskiej mowie pierwotna nazwa tej rzeki wybrzmiewa najtrafniej, najrdzenniej? Prainoeuropejskie „uodr” znaczy „woda”.

Dziś, gdy posiadam już więcej czasu i chyba też więcej świadomości, by głębiej studiować tylko wybrane sprawy, które pasjonują i urzekają najbardziej, rozpoczęłam poznawanie Odry. Ale nie tej z podręczników, folderów i konferencji. Aby rzekę bliżej poznać i zrozumieć, należy się na niej położyć, pozwolić unieść, posłuchać jak brzmi, pachnie, jak współgra z krajobrazem, naturą i ludźmi.

Rozpoczęłyśmy naszą wędrówkę z nurtem Odry na początku czerwca. Płyniemy w trzech etapach, z przystani nad Jeziorem Srebrnym w Januszkowicach do Berlina. Pierwszy etap: Januszkowice – Brzeg, początek czerwca, urodziny Gośki. W brzeskiej marinie zostawiłyśmy łódkę. Trzy tygodnie później, na świętego Jana, ustrojone w wianki, pokonałyśmy trasę z Brzegu do Kostrzyna nad Odrą. Początek sierpnia poświęcimy na odcinek Odrą graniczną, kanałami do i wokół Berlina.

Najważniejsza w naszej załodze jest Gośka z Ostrowca Świętokrzyskiego. Gośka ma własny jacht, żegluje od niemal 30 lat, mamy do niej pełne zaufanie, że podróż będzie bezpieczna. Jest nas piątka blond dziewcząt w wieku 60 +, uznawanym urzędowo za tzw. senioralny i młodsza od nas o dekadę Agnieszka z Kamienia Śląskiego. Ponieważ nasza łódka nazywa się i jest faktycznie „Za mała”, miejsca wystarcza na pokładzie jedynie dla czterech. Przyjaciółki Gosi z Ostrowca: Dorota, Basia i Seksia wymieniają się w kolejnych etapach. Ja do załogi dojeżdżam z Ciechocinka.

Podobno jesteśmy pierwszą taką ekipą na Odrze, więc śluzowi, bosmani w portach i marinach pytają, skąd ten pomysł, jak się organizujemy logistycznie i…gdzie nasi mężczyźni. Wszyscy są dla nas przemili i bardzo pomocni. Jedni – mocno zadziwieni, że nam się chce pokonywać tyle śluz, inni „też by tak chcieli”, ale niestety muszą pracować, więc zazdroszczą nam… czasu. My z kolei na temat „tak zwanego braku czasu” mamy swoje zdanie. Każdy człowiek czasu ma tyle samo: jednakowo po 24 godziny. My też pracujemy, a w zasadzie kierujemy własnymi firmami. Czas to chyba jedyna wartość, której nie da się kupić, ale można nim zarządzać, pokonując liczne pokusy marnotrawienia.

Dlaczego z Januszkowic?

Wyruszyłyśmy nieprzypadkowo ze starorzecza Odry, slipując łódkę u Janka Płonki przy Srebrnym. To prywatna przystań, jedna z najatrakcyjniejszych na Odrze, jest ogromna, imponująco zagospodarowana, choć trzeba o jej istnieniu wiedzieć, bo kryje się w meandrujących kilometrach odjętych rzece: 101, 102, 103. W tych meandrach buduję sobie „na stare lata” drewnianą chatkę i z tamtego miejsca zapragnęłam wyruszyć z przyjaciółkami w trwający niemal dwa miesiące (z przerwami na pracę) rejs po Odrze: taki prezent na własną 60-tkę. Gośka, Basia, Dorota i Seksia zaliczyły na „Za małej” bodaj wszystkie najatrakcyjniejsze polskie rzeki, a nie miały jeszcze okazji poznać Odry i usadowionych u jej nurtu historycznych miast. Agnieszka nie pływała dotąd po rzekach, nie licząc kajakowania po Małej Panwi – kolebce europejskiego hutnictwa żelaza, nad którą się w Staniszczach Małych urodziłam. Jeśli chodzi o mnie, pływam w ostatnich latach najczęściej po Wiśle, gdzie dzięki szkutnikom i miłośnikom królowej polskich rzek udało się wprowadzić na trwałe do kalendarza fenomenalne święto, Festiwal Wisły, przyciągający dziesiątki drewnianych łodzi z widowiskowym finałem w Toruniu. Pochłonięta kręceniem nowego filmu „Camino de Vistula”, przemieszczam się zatem pomiędzy Wisłą a Odrą, zafascynowana odkrywaniem podobieństw i różnic.

Ale wracając do naszego miejsca startu, czyli do Januszkowic: Nieprzypadkowość naszego wyboru wiąże się z faktem, że planowaliśmy jako Stowarzyszenie Polskich Mediów właśnie w tej marinie zorganizować kongres, poświęcony wieloaspektowo problematyce wody. Oprócz hydrogeologii, balneologii, jednym z tematów jest Odrzańska Droga Wodna. Nasz babski rejs, praktyczne doświadczenia „odrzaków” mają na celu analizę, w jakim stopniu Odra rzeczywiście jest żeglowna oraz atrakcyjna rekreacyjnie tu i teraz. Co z jej przyszłością? Na razie termin i miejsce naszego kongresu jeszcze poddajemy „oddolnym” konsultacjom. Jan Płonka z Pawłem Urzędowskim ustanowili w ubiegłym roku rekord przepłynięcia Odrą na skuterach wodnych: z Koźla do Świnoujścia w 16 godz. i 59 min. Nie sądzę, by znaleźli się śmiałkowie, którzy zechcą i potrafią pobić ten rekord. To był wyczyn bardziej niebezpieczny aniżeli odważny, choć imponujący. Janek wskazał nam precyzyjnie najsłabsze punkty w jej kilometrażu i ostrzegł przed kłusującymi wędkarzami, którzy będą w naszym kierunku rzucać „k…ami”. No tak, wszystko się będzie na szlaku Odry potwierdzało… Startujemy rano, pada ciepły deszcz, jest niesamowicie fajnie. Następnego dnia podobnie. I tak dalej.

Łęgi, orły, śluzy

Natura z techniką setki lat w symbiozie… Pierwszy akcent wślizgnięcia się, a wręcz wkomponowania w powolny i cichuteńki nurt Odry przy porannej mżawce to jest bajka.

Najpierw odezwały się żaby, a za nimi niejako w dopełnieniach, odpowiedziach wielogłosowa ptasia orkiestra, a może chór… Basia ze zdumieniem odkryła, że jeszcze na żadnej rzece, a pływała po wielu, nie słyszała tylu ptaków śpiewających cały czas. W ubiegłym roku, gdy dziewczyny płynęły Pilicą, ptasiego śpiewu nie słyszały niemal wcale. Podobno w tamtej okolicy są sady czereśniowe i regularne, głośne wystrzały skutecznie przepędzają przy okazji ptactwo rzeczne. A tu, w Łęgu Zdzieszowickim, świat się zatrzymał i tworzy od nowa jakiś niesamowity raj. Żaby i ptaki towarzyszyły nam nieustająco aż do kolejnych śluz, a za nimi znowu, wyłączając oczywiście obszary dużych miast jak Opole czy Wrocław. Prof. Grzegorz Kopij zliczył w swoich badaniach aż 69 gatunków ptaków lęgowych na obszarze Łęgu Zdzieszowickiego. Odra jest w tym miejscu niezbyt szeroka, więc zlane w jedną całość wiekowe dęby, wiązy, jesiony wraz z ich lustrzanymi odbiciami, obłędnie pachnące lipy, akacje, czarny bez, ziołorośla, a do tego bociany, kormorany, czaple, orły i nieustająco śpiewająca ptasia drobnica – to niepowtarzalne przeżycie, gdy człowiek z pewną wrażliwością właśnie takich odczuć w życiu poszukuje. Studiując przed rejsem geograficzne i przyrodnicze aspekty szlaku Odry natrafiłam na świetny podcast na stronie Instytutu Goethego – wywiad z muzykiem, kompozytorem i łowcą dźwięków Michałem Zygmuntem. Ten pasjonat, „odrzak” jak o sobie mówi, mieszka w okolicy Łęgów Odrzańskich, których urok odkryłyśmy dopiero w drugim etapie naszego rejsu. Stworzył projekt „Dźwiękowy Szlak Odry” i muzyczną serię „Odra Sound Design”. Skonstruował gitary z drzew rosnących nad Odrą. Nagrywa odgłosy rzeki, które pięknie nazywa światem nieznanym ludzkiemu uchu. W podcaście mówi o tożsamości ludzi żyjących mniej lub bardziej świadomie nad piątą z najdłuższych rzek Europy. Warto poświęcić 23 minuty i posłuchać tej bardzo ciekawej opowieści. Może uda mi się kiedyś osobiście spotkać urzeczonego Odrą artystę na mitycznym 440 kilometrze?

Ale płyńmy dalej… Co kilkanaście kilometrów śluza. Ich wykaz łatwo znaleźć w internecie, nie będę wypisywała kolejnych nazw i parametrów. Dorota przeczytała gdzieś na wodniackim forum, że pracownicy śluz RZGW są dobierani według klucza sympatyczności. Potwierdzamy. Nie dość, że rzucali się w naszym kierunku jak rycerze z pomocą, opowiadali chętnie o historii tych żywotnych nadal zabytków techniki. To oni meldowali obsłudze każdej kolejnej śluzy o naszym planowanym przybyciu. Byłyśmy chyba nie lada atrakcją. Mówią, że takiego przypadku, aby kobiety płynęły tędy aż do Berlina, jeszcze nie widzieli. Dlaczego jesteśmy tu same? Dlaczego oprócz napotkanych na szlaku paru kajakarzy nikogo na wodzie nie ma? Nie pytamy o mityczne barki z kontenerami, które mają odciążyć autostrady, ale o zwyczajną rekreację. – Bo pływanie to drogi sport, ale też ludziom szkoda czasu na śluzowanie – słyszymy w odpowiedzi. Z nami jest odwrotnie: właśnie śluzowanie stanowiło ekstra przygodę. Na pierwszym etapie naszego rejsu z Januszkowic do Brzegu czekało na nas aż 14 śluz. Obniża się poziom wody, miejscami o trzy a miejscami aż o sześć metrów jak Mieszczańska we Wrocławiu, trzeba umiejętnie trzymać i zamieniać liny… frajda niesamowita, a poświęcony czas to tylko kilkanaście minut. Osobom zainteresowanym historią i budową śluz na Górnej Odrze polecam unikatowe fotografie z zasobów berlińskiego Muzeum Architektury, będące ilustracjami do wystawy w Muzeum Śląska Opolskiego „Ujarzmianie Odry”. Warto sięgnąć do katalogu tej wystawy albo dotrzeć do albumu „Opolska Droga Rzeczna” z roku 2018, wydanego przez Archiwum Państwowe w Opolu.

Byłyśmy przygotowane finansowo na pokonanie bodaj 24 śluz, za każdą z nich płaci się, zgodnie z aktualnymi informacjami podanymi na stronach internetowych Inforu czy Skarbca, po 7.80 zł. Gdy w Januszkowicach sympatyczny pan śluzowy odmówił wzięcia zapłaty, zaskoczył nas ogromnie: „nasz rząd” zwolnił wszystkich z opłat w roku 2022, ale dokładnie dlaczego i do kiedy, nie wiadomo. Podobna sytuacja powtórzyła się na kolejnych przeprawach. Rzeczywiście, na stronie Wód Polskich znalazłyśmy treść stosownej ustawy. Zaoszczędziłyśmy ogółem niemal dwie stówki ze wspólnej kasy i zostało na zakup „przysłowiowych wacików”, to znaczy czegoś mocniejszego. Wzniosłyśmy wieczorem uzasadniony toast za rządową pomoc.

Marina, marina, marina

Po całodniowym pokonywaniu śluz, drewnianych kłód i żelastwa zalegającego w zbyt płytkiej rzece, w 40-stopniowym upale, marzymy o czystej toalecie, wodzie i zimnym piwie w nadodrzańskiej marinie…Przydałaby się też stacja paliw w pobliżu. Znacznie mniej interesuje nas zabytek oddalony o kilkanaście kilometrów. W folderach, na samorządowych stronach internetowych opisów zabytków jest mnóstwo, ale brakuje w nich przydatnych informacji, gdzie w pobliżu zatankujemy łódkę i w jaki sposób mamy się dostać z pozycji rzeki do odległego pałacyku, kościółka itd.

Najbliżej za Januszkowicami jest marina w Krapkowicach, przy ujściu Osobłogi do Odry. Dba o nią stowarzyszenie, a dobrym duchem tego miejsca jest niestrudzony komandor Jan Szefer. Notujemy na szlaku odrzańskich marin to miejsce nie tylko z powodu dobrej jakości infrastruktury dla wodniaków, ale inicjatyw, jakie tam się dzieją. Imponuje nam szkółka dla dzieciaków pływających na małych „optymistach”. Każda łódeczka jest „zasponsorowana” przez jakiś lokalny zakład pracy. Dzieci sobie pływają, a rodzice plażują pod jukami udającymi tropikalne palmy. Notujemy zatem drugie po Januszkowicach fantastyczne miejsce. Stawiamy 5 z plusem. Opole, historyczna stolica Górnego Śląska, nie dostanie dobrych ocen. Wprawdzie miasto w ostatnich latach pięknie odwróciło się twarzą do Odry i urokliwej Młynówki, gościło kilka lat temu Kongres Żeglugi Śródlądowej, ale infrastruktura wyraźniej służy osobom podziwiającym uroki Odry z lądu: rowerzystom, spacerowiczom, lokalnym kajakarzom. Nie ma tu mariny z prawdziwego zdarzenia dla wodniaków „tranzytowych”. I zamknięta toaleta, chyba zepsuta. W Brzegu kończymy pierwszy, a zaczynamy drugi etap rejsu. Tu naszym pomocnikiem jest pan Zbyszek. Przyjechał po dziewczyny z Ostrowca na stację PKP, kupił nam paliwo, przejrzał silnik. Mariną zarządza MOSiR brzeski, czujemy się tutaj dobrze zaopiekowane. Brawo.

Tak sobie płyniemy i płyniemy, jest nieustająco pięknie z lewej, prawej, ale – przydałaby się wreszcie ubikacja… Jakaś extra marina rysuje się przed nami, przy niej hausboty do wynajęcia, z bosmanatu wychodzi przystojniak i prowadzi cztery nimfy do toalety. Tawerna kapitańska w Oławie: nie wiedziałyśmy, że coś tak stylowego istnieje w „Costa del Ścinawa Polska”. Warto byłoby w tym miejscu zakotwiczyć na dłużej, stoły udekorowane, menu wykwintne, wieczorem mają grać szanty, ale niestety musimy gnać, bo remontowana śluza w Ratowicach przepuści nas punktualnie o godz. 16.00. Jeśli się spóźnimy, to kolejna przeprawa jest dopiero o 10.00 rano. Ale kiedyś wrócimy do kapitana na pewno! Zdążyłyśmy przejść przez Ratowice co do minuty.

Od Januszkowic aż do tej pory „Za mała” żeglowała samotnie. Na kolejnej śluzie, w Janowicach, po raz pierwszy inna żaglówka towarzyszy nam przy śluzowaniu. Dziewczęta urządziły na łódce wieczór panieński. Kapitan Piotr przewiezie wesołą gromadę do centrum Wrocławia. Spotkałyśmy potem pannę młodą z drużkami wieczorem pod wrocławskim ratuszem.

Za śluzą Janowice rozpoczyna się całkiem inny świat. Słońce chyli się ku zachodowi, a w naszym kierunku zaczynają podpływać statki, stateczki, żaglówki, kajaki, motorówki, gondole, młodzież wiosłuje na deskach. Coraz gęściej i gęściej, coraz bardziej klimatycznie. Wenecja… Pływamy w wielu miejscach po rzekach i kanałach. Tak pięknego klimatu jak we Wrocławiu, gdzie czuje się rzekę współgrającą z człowiekiem, nie ma nigdzie, w żadnym mieście Polski. Zbliżamy się do Mostu Grunwaldzkiego. Tu cumuje Odra Centrum, a obok – pierwszy w Polsce dom na wodzie, zbudowany przez Kamila Zarembę. Dzwonię do pana Kamila, bo chcemy tam zacumować na chwilę, ale jest akurat w Warszawie. Kamila Zarembę poznałam ponad 20 lat temu, gdy kręciłam dla ARD reportaż, jak rozpoczyna swój projekt – batalię, wtedy wylewał pływającą ławę z górażdżańskiego betonu. Wizjoner i to skuteczny. Jest pionierem w pokonywaniu urzędniczych barier w branży stawiania budowli na wodzie.11 lat temu, gdy zarządzałam Radiem Opole, stworzyliśmy razem z Kamilem i jego ojcem Stanisławem projekt zbudowania „Gondoli Radia Opole” – czegoś w stylu pływającego po Młynówce miejskiego radiowego newsroomu. Mieliśmy już nawet sponsorów tego przedsięwzięcia. Projekt nie wystartował, bo weszła tzw. mała ustawa medialna, z dnia na dzień likwidująca wszystkie zarządy radia i telewizji. To już historia. W Opolu moja wizja betonowej gondoli wzbudziła wtedy zainteresowanie władz miasta, ale nie zdążyłam jej zrealizować. We Wrocławiu Zaremba zbudował przez te lata kulturalne, edukacyjne „imperium” w ramach Fundacji OnWater (fundacja zatrudnia dziś ponad 50 osób), jedyne takie w Europie. Opisanie imponującego rozmachu i społecznego, gospodarczego wpływu tego przedsięwzięcia na „odradzanie Odry” to materiał na osobny tekst.

Wróćmy do naszego rejsu: ilość pływających jednostek coraz bardziej się zagęszcza, trzeba uważać na wszystkie strony. Przy politechnice, przytulonej do Odry mnóstwo młodych ludzi: czytają, plażują, randkują. Nad nimi gondolka sunie na linie. Niedaleko Hydropolis i Muzeum Odry. Z każdej strony widać kawiarenki z leżakami, plaże, jakieś imprezy, muzyka, girlandy żarówek… urokliwie.

Dopływamy do Mariny Topacz, ścisłe centrum miasta, parkujemy naprzeciwko majestatycznego gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego. Płacimy za noc 50 zł, czyli kilkanaście zł na osobę. W rynku trwa akurat Jarmark Świętojański, więc wieczór upływa nam wyśmienicie. Piotr – ten co przewoził pannę młodą – dzwoni i zaprasza na nocny rejs wodami Wrocławia, ale jesteśmy zbyt zmęczone, aby skorzystać z propozycji. Innym razem. Z Piotrem wymieniamy się telefonami. Stacjonuje na Przystani Czernica, która powstała dzięki wsparciu gminy. Dzwoni do nas codziennie, jest ciekaw, jak przebiega nasz dalszy rejs, jak pokonujemy płycizny, które w okolicy Malczyc, Ścinawy, Lubiąża będziemy omijały slalomem i na pagajach. Na pożegnanie bosman Mariusz zaprosił nas na poranną kawę do kolejnej mariny w Osobowicach, między Mostem Millenium a śluzą Rędzin. Pokonujemy widowiskową, 6-metrową śluzę Mieszczańską i delektując się widokiem stolicy Dolnego Śląska widzianej od strony wody, wkrótce wpływamy do Mariny Osobowice. Warto było. Świetna infrastruktura, stylowe miejsce, a do tego w trakcie budowy, chyba wkrótce gotowa do użytkowania – pierwsza stacja benzynowa przy Odrze! Nareszcie ktoś pomyślał, że łódki podobnie jak auta, potrzebują paliwa do poruszania się po arterii wodnej. Przypomniało nam się, że trzeba by przezornie dotankować nasze baniaki. Powinno wystarczyć do Lubiąża, ale lepiej podpytać, czy jest gdzieś przed nami stacja w bliskości ca. kilometra, dwóch, trzech od brzegu. Rozanielone atmosferą Wrocławia, nie pomyślałyśmy, żeby zaopatrzyć się nie tylko w zimne piwo na drogę… Patrzymy na mapę. Porażka. Nie panikujemy jeszcze, bo silne mamy charaktery, ale naprawdę nie ma szans na tzw. CPN w pobliżu. Dzwonimy do kolejnych marin, które mamy na trasie rejsu z apelem: blondynkom może zabraknąć paliwa. Ratuje nas Marina Uraz. Bosman Adam przedstawia nam kierowcę, który zgadza się na podwózkę do miasta. Jedziemy kilkanaście kilometrów do Obornik Śląskich, tankujemy, wracamy i nagle mitsubishi naszego wybawcy zatrzymuje się. Zabrakło mu…paliwa. To wydarzenie jest tego dnia najzabawniejszą anegdotą we wsi. Przystań Uraz jest prywatna (podobnie jak Januszkowice i Oława) i to widać. Widać wizję, dbałość, rozmach. Ryby smażone, wędzone, domowe chleby, wino, nie wspominając o aspekcie dla naszej ekipy najważniejszym: czyściutkie sanitariaty…

Odra bezwodna!

Jest niedziela, 26 czerwca. Zaopatrzenie zrobione, szykujemy się w dalszą drogę. Bosman uprzedza, że wodowskaz w Malczycach pokazuje zbyt niski stan wody, ponoć zaledwie 9 centymetrów! W Ścinawie też jest dramat. Może się zdarzyć, że nie przejdziemy przez śluzę. Barki czekają już od wielu dni, jakaś większa żaglówka też. Podobno to Albatros, który mijałyśmy w Janowicach, także planuje przedostać się do Berlina. Kogoś już dziś ze śluzy zawrócili, bo ma zbyt głębokie zanurzenie. Mają niby puszczać wodę dopiero za trzy dni, może we wtorek, może w środę. Nie możemy zostać w gościnnym Urazie. Nasze zanurzenie to jedynie 30 cm. Damy sobie radę. Te 9 centymetrów to pewnie lipa, dla postraszenia. Zresztą, ja muszę dopłynąć co najmniej do Głogowa, tam stoi moje auto i walizka z ciuchami na zmianę. W środę kręcę reportaż na Kongresie Morskim w Szczecinie. Nie możemy tu utknąć, mimo że jest bardzo miło. Zaryzykowałyśmy. Dzięki uprzejmości i fachowym wskazówkom, wiedziałyśmy precyzyjnie, przy którym kilometrze i z której strony jest płycizna, wystające kłody i najgorsze miejsce: pod mostem w Lubiążu stare żelastwo, na które można się dosłownie „nadziać”. Gośka podniosła silnik i miecz, Aga i Dorota wzięły do ręki pagaje a ja telefon. Na przemian konsultowałam z lokalnym RZGW kolejne „miny” i fotografowałam te okropne miejsca. Dołączył do nas Robert z Jelcza-Laskowic, który płynie do Szczecina z synem. Odtąd mamy na wodzie towarzystwo.

Brak wody w Odrze: konsekwencje suszy hydrologicznej to jedno. Ale szkodliwa gospodarka wodna minionych dekad przyniosła straty, które dziś i jutro trudno będzie odrobić. Wymierają łęgi, odsłaniają nory bobrów, lustro wody spokojne jak w jeziorze, ryby się duszą, z czego korzystają licznie ustawieni na całej linii Odry wędkarze, ale też kłusownicy… Gołym okiem widać dramatyczne konsekwencje dla przyrody i ludzi, dla miast niegdyś bogatych, bo powstałych i bogacących się dzięki handlowi, transportowi na Odrze. Tętniące życie tych portów możemy podziwiać już tylko na starych pocztówkach. Martwe mariny w Ścinawie, Bytomiu Odrzańskim sprawiają przytłaczające wrażenie. Podziwiamy imponujące wizualizacje planowanych marin w Lubiążu czy Ścinawie. Jednak bez konsekwentnej budowy kolejnych stopni wodnych na środkowej Odrze tworzenie tak bogato urządzonych marin na tej pustyni jest finansowym ryzykiem. Ponieważ nie da się tu dziś ani dopłynąć głębszą jednostką, ani stąd wypłynąć, dosłownie na piasku i na kamieniach stoją turystyczne niegdyś galary i barki, które tu utknęły. Toalety w portach zamknięte na klucz, powyrywane klamki. W tych miasteczkach nikt nas nie zaprasza na wieczorne szanty… Notuję: w Głogowie jest przyzwoicie. Przyjemna marina w ścisłym centrum zabytkowego miasta, klucze do prysznica za drobną opłatą, restauracja, sporo turystów. Perełkami, wartymi wyróżnienia w lubuskiej części Odry jest Nowa Sól a potem bardzo klimatyczna marina „Przystań Tu” w Cigacicach ze świetną kuchnią, kalendarzem artystycznych wydarzeń i towarzyskim właścicielem. Tu trzeba wrócić koniecznie i odwiedzić okoliczne winnice. W Nowej Soli nasze przybycie wzbudziło bardzo ciepłe zainteresowanie obsługi Miejskiej Informacji Turystycznej, ulokowanej naprzeciwko świetnie urządzonej mariny. Dziewczyny nas obdarowały lekturami, mapami. Tu też smutny widok: statek turystyczny „Laguna” spoczywa bezwładnie na kamieniach, lekko przechylony, rejsy odwołane – już chyba tak zostanie. Bliźniaczy „Zefir”, też zakupiony z unijnego grantu, wystawiony na sprzedaż zwraca naszą uwagę w porcie w Cigacicach. Świetny międzynarodowy projekt, finansowany z programu INTERREG, dzięki któremu powstały lubuskie przystanie, przy aktualnym niskim stanie wód martwi ludzi, którzy o przyszłość tych miast tak bardzo się starali i starają. – Letnie turystyczne pływanie z Nowej Soli do Głogowa na dzień dzisiejszy to już historia, tak samo przemysł stoczniowy na Odrze. Po co budować tego typu statki, skoro nie mają po czym pływać, chyba że na eksport – mówią nam spotkani w marinie kajakarze, którym pusta i niska Odra akurat nie przeszkadza aż tak dotkliwie.

Na całej długości rzeki zaskoczyło pozytywnie, że nie napotykamy ani w nurcie, ani na brzegach śmieci, plastików, butelek… Na naszym odcinku Odra się bardzo oczyściła, są w niej nawet raki, powiedział nam Piotr – kierowca z Urazu, ten któremu zabrakło paliwa. W wielu miejscach wchodzimy do wody, kąpiemy się z konieczności, bo płyniemy w okropnym upale. Woda jest raz czyściejsza, raz brudniejsza, w zależności od umiejętności zarządzania materią wodno-kanalizacyjną przez samorządy usytuowane wzdłuż jej nurtu i głupoty ludzi, którzy nadal jeszcze wypuszczają nielegalnie do Odry i jej dopływów ścieki. Jakże ważne jest dziś, żeby bardzo szeroko rozumiana „polityka wodna” wreszcie przejęła się tą piękną rzeką mądrze, ratując ją dla przyszłych pokoleń. Nie mam w tym tekście miejsca ani kompetencji na ocenianie, kto i kiedy bardziej „mordował” Odrę. I kto ma dziś rację: kaskadyzować, regulować, prostować, pogłębiać, użeglawiać, a może odpuścić i renaturyzować? Odra jest rzeką czeską, polską, niemiecką, płynie przez Morawy, Śląsk, Brandenburgię, Pomorze. Tylu odpowiedzialnych, a każdy osobno o „swój odcinek” dba od wyborów do wyborów i tylko „swój” opisuje w promocyjnych broszurach. Świetnie ujął jej istotę wybitny geograf Eugeniusz Romer: „Rzeka nie jest przez przyrodę jako granica wskazana”. Nic dodać…

Viadrus fluvius

Na początku była woda, a dopiero długo potem osiedlali się przy niej ludzie, budowali osady, miasta. Dlatego hydronimy cieków wodnych są starsze niż najstarsi ludzie pamiętają… Nazwa „Odra” nie pochodzi od słowiańskiego „odzierać”, jak sugerują PRL-owscy oraz współcześni „kopiuj-wklej” badacze. Uodr, Oddera, Viadrus fluvius… to są hydronimy pierwotne.

Viadrusa zobaczyłam po raz pierwszy wiele lat temu, podczas Polsko-Niemieckich Dni Mediów w Szczecinie na Bramie Portowej (dawniej Berlińskiej). Nieuzbrojony, bo z nikim nie musiał walczyć; z szuwarami, trzcinami we włosach, wiosłem i antyczną wazą, z której niczym ze źródła, wylewa się woda: opiekuńczy Bóg Odry. W dawnych czasach, gdy ludzie byli od rzek niemal całkowicie uzależnieni, wiara w dobre bóstwa pomagała im ujarzmiać rzekę, współżyć z nią. Za dobre traktowanie Odry Viadrus odpłacał dostatkiem ryb, spokojem na wodzie. Poza Szczecinem Viadrus jest obecny we Wrocławiu. Znają go wrocławianie kochający Odrę i miłośnicy historii sztuki. Pisze o nim ciekawy tekst Bogdan Twardochleb w roku 2011 na portalu „Transodra online”. Autor podaje wiele nieznanych mi wcześniej informacji o hydronimie Odry:
„Viadrus, Odra i niemiecka die Oder mają wspólny źródłosłów z języka praindoeuropejskiego, od słowa uodr (woda). Przez meandry języka awestyjskiego, używanego w starożytnej Persji, słowo to przeszło do starogermańskiego i prasłowiańskiego, potem do języków nowożytnych, przybierając dzisiejsze formy. Mogło też znaleźć się w iliryjskim, wymarłym języku, którym mówiono na Bałkanach, gdzie przybrało formę vjord. Z niej mógł wziąć się łaciński Viadrus”.

My na Opolszczyźnie raczej znamy ludowe bajki o „utopkach”. Pogański Viadrus chyba nie istnieje w powojennych publikacjach opolskich, nie spotkałam. Płynąc teraz przez Dolny Śląsk, Ziemię Lubuską, Brandenburgię, szukamy śladów dawnej obecności personifikacji Odry. Viadrus w wyobraźni artystów odradza się na Śląsku w renesansie. Dr Ernst -Otto Denk z Bad Freienwalde na niemieckim Nadodrzu, pisze że nazwa Viadrus fluvius jest zaznaczona na mapie kartografa Martina Waldseemüllera z 1513 roku. W roku 1543 pisze o nim prof. Jodocus Willich z Frankfurtu nad Odrą. Występuje na okładce dzieła barokowego poety Martina Opitza (1625). Muzeum Narodowe we Wrocławiu wystawiało grafikę Michaela Heinricha Rentza z roku 1731, gdzie Viadrus zasiada w scenerii Śląska i Wrocławia. W 1732 roku na sklepieniu auli jezuickiego Leopoldinum, Viadrusa w scenie z alegorią Śląska – Silesią i boginią cywilizacji Wratislavią wymalował Johann Christoph Handke. Boga Odry uwiecznił też w formie fresku Felix Anton Scheffler w 1734 roku na plafonie klatki schodowej obecnego gmachu uniwersytetu. Od starożytnej nazwy Odry bierze swą nazwę Uniwersytet „Viadrina” we Frankurcie.

Nie miałyśmy aż tyle czasu, żeby sfotografować wrocławskie freski, na to przyjdzie czas, gdy przyjedziemy do Wrocławia następnym razem, może na październikowy Kongres Wody albo na pogawędkę do Odra Centrum.

Naszym celem, który koniecznie musimy zaliczyć w czasie lipcowego rejsu jest Brzeg Dolny. Napotkałam na wzmianki i fotografie na portalach internetowych, że w przypałacowym parku nad Odrą, dawnej klasycystycznej rezydencji ministra Śląska i Prus Południowych Karla Georga von Hoym (obecnie mieści się tu Urząd Miejski i Dolnobrzeski Ośrodek Kultury), znajduje się okazały odlew Viadrusa. Wyszłyśmy na ląd, żeby zrobić sobie selfie z zapomnianym bogiem. Jednak inskrypcja na odrestaurowanym posągu oznajmia nam, że to nie Viadrus, ale Garonna… francuska rzeka, której personifikacja została uwieczniona w ogrodach Wersalu za czasów Ludwika XIV (autor: Antoine Coysevox, 1688). Podobno wnuczka von Hoyma, Franziska, zamówiła wersalskie kopie do obu swoich ogrodów: w Brzegu Dolnym i Sycowie na pocz. XX wieku, zgodnie z ówczesną modą na antyk. Wykonywała te kopie odlewnia pod Paryżem.

Garonna czy Viadrus – to dziś w zasadzie bożek obojętny dla nas, niedowiarków, no i – co tu kryć – ignorantów, nie znających historii i tradycji regionów, które zamieszkujemy. Ale coś z tym Viadrusem musi być na rzeczy: skoro o nim zapomnieliśmy, rzekę zaniedbaliśmy, więc i on nie pomaga w utrzymywaniu dobrostanu nad Odrą…

29 lipca ruszamy w trzeci etap naszego rejsu: z Kostrzyna nad Odrą do Berlina. Ciekawe jesteśmy, czy ptaki na Odrze granicznej śpiewają inaczej, czy w niemieckich marinach są czyste toalety, a do stacji benzynowej podwiezie nas jakiś lokalny Peter.

W każdym razie, przeżycie takiej odrzańskiej przygody zdarza się tylko raz. Jest tyle innych, kolejnych miejsc do spenetrowania… Zostawiam te notatki czytelnikom, zostawiam je też urzędującym, decydującym o kształcie żeglugi, turystyki, rekreacji na Odrze. Może ktoś zechce coś istotnego dopisać, skonfrontować, podążyć naszym szlakiem albo odnaleźć „Za małą” gdzieś na innych wodach. Ahoj!

Teresa Kudyba
Fot. Marlena Boruszewska, Teresa Kudyba