Tematyka polsko-niemiecka
- 10. rocznica Obrony Opolszczyzny. Opolskie „między Śląskami"
- 10 lat mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku - Lista mniej obecnych
- Trzy miejsca w polsko-niemieckiej dekadzie
- Niemcy na Śląsku Opolskim - Szlaban na pomoście
- Czy Niemcy wesprą firmę z hitlerowską przeszłością
Najmilej wspominam czasy przed rejestracją. Tamte spotkania z Kohlem, Genscherem – to była uciecha. Nikt się wtedy nie pytał o pieniądze. Wszystko się robiło na własny koszt – wspomina Blasius Hanczuch z Bieńkowic. Był jednym z pierwszych Górnoślązaków, którzy mieli odwagę powiedzieć głośno, że są Niemcami. – Dziś w mniejszości niemieckiej jest coraz więcej kłótni i niezgody. Do władzy garną się ci, co nie są do niej przygotowani. Krytykują każdego, kto coś dla Towarzystwa robi, ale sami nie potrafią ludziom niczego lepszego zaproponować.
Blasius Hanczuch twierdzi, że pierwszym, który publicznie zadeklarował swą niemieckość, był sołtys Rożkowa, Norbert Gajda. Był rok 1982. Sołtys składał kolejny wniosek na wyjazd do Niemiec. Kolejny, załatwiony odmownie. Wtedy powiedział na milicji – Jak nas nie chcecie wypuścić, to dajcie nam, Niemcom prawa w Polsce. Zaczął organizować grupę. Spotykali się po domach, śpiewali, rozmawiali po niemiecku.
- Nie trwało długo, jak Gajda dostał wezwanie na SB. Pobili go do nieprzytomności, trafił do szpitala. Stamtąd uciekł z pomocą znajomej pielęgniarki. Pojechał na skargę do ambasady niemieckiej w Warszawie. Wkrótce dostał zgodę na wyjazd – opowiada Hanczuch. Osoby skupione wokół Gajdy zaczęły spotykać się w Bieńkowicach. – Była nas setka, już w 1982 roku. Spotykaliśmy się regularnie, wydawaliśmy biuletyny, ulotki.
Już wtedy Niemcy z okolicy Bieńkowic złożyli wniosek o zarejestrowanie stowarzyszenia, rok później odwołali się do NSA. W sumie składali wnioski o rejestrację sześć razy. Do skutku: do 15 stycznia 1990.
Paszport od ręki
O bieńkowickiej grupie dowiedzieli się Niemcy z innych okolic. Friedrich Schikora, inżynier z Gliwic, w roku 1986 został wezwany przez SB. – Powiedzieli mi, że działam w tajnej organizacji niemieckiej. Od nich się dowiedziałem, że coś takiego istnieje. Zacząłem szukać i znalazłem. Spotykaliśmy się coraz częściej, zachowywaliśmy się coraz odważniej. Podczas jednego z przesłuchań na SB pytali mnie, czy ja się nie boję. Odpowiedziałem, że nie. Byłem głównym projektantem w firmie. Mój szef zawsze powtarzał, że liczy się dla niego to, co kto potrafi, a nie to, kim jest. Nie przeszkadzało mu, że byłem Niemcem.
W maju 1986 roku górnośląskich Niemców było już około dwustu. Postanowili zorganizować pierwszy kongres w Raciborzu. Mieli przyjechać ludzie z Koźla, Rydułtowy, z Gliwic, Tych.
– Ktoś z Katowic nas wyzdradził – wspomina Hanczuch. Milicja zamknęła wszystkich aktywistów. Ludzie się wystraszyli. Z dwustu „członków” nielegalnego jeszcze Towarzystwa zostało nas wtedy 75. Ludzie wykreślali się z list, a nawet kazali wycinać fragmenty kartek papieru, tak aby nie było można odczytać nazwisk – mówi Schikora.
Mimo gróźb i szykan, górnośląscy Niemcy spotkali się znów za miesiąc w Bieńkowicach. Po dwóch godzinach spotkanie zostało rozpędzone przez milicję, ale liczba członków wzrosła do setki. Kolejne spotkanie odbyło się znów za miesiąc – w Polskiej Cerekwi. – Wtedy znów było nas dwustu. – Fotografowali nas, spisywali nazwiska, potem wzywali pojedynczo – wspomina Hanczuch. Do jednego z naszych, do Zdzieszowic, przyszli do domu i wywieźli go do lasu. Zmusili, żeby opowiadał wszystko, co wie o grupie nielegalnych Niemców z Górnego Śląska. Każdego z nas pytali, czy chce wyjechać. I każdemu od ręki dawali zgodę.
Ze stu osób, które zakładały Towarzystwo, zostało nas dwóch: ja i Fritz Zaczek z Turzy. Ale on też potem pojechał. W najgorszej sytuacji byli ludzie, którzy pracowali na państwowym – mówi Hanczuch. Nie wytrzymywali napięcia. Byli „na czarnej liście” w swoich zakładach. Szykanowani, przesłuchiwani, chcieli mieć wreszcie spokój.
An der Ecke
Był rok 1988, gdy o istnieniu „nielegalnych Niemców” na Górnym Śląsku dowiedział się Richard Urban z Jemielnicy. Postanowił, że zorganizuje podobną grupę u siebie. Na początek zaczął kopiować słowa niemieckich pieśni i domowym sposobem układać je w śpiewniki. Ma jeszcze kilka pamiątkowych egzemplarzy. – W tamtych czasach jedyna kopiarka znajdowała się w Strzelcach Opolskich. Już na drugi dzień u właściciela była SB. Gdy przyszedłem po raz drugi, nie mogłem już skopiować nut. Pojechałem do Opola, tam zrobiłem to bez problemu.
Szybko rozniosło się po okolicy, że w Jemielnicy, w „Ece”, restauracji Urbana, można pośpiewać i porozmawiać po niemiecku. Spotkania odbywały się raz w miesiącu, przychodziło 50-60 ludzi. Urban wspomina tych „pierwszych”, bez których odwagi, uporu, poświęcenia, nie byłoby dzisiaj Towarzystwa Niemców. Padają nazwiska: Hanczuch, Schikora, Slanina, Poope z Raszowej – obaj w Niemczech, Gonska ze Zdzieszowic, Janoschka z Zabrza, zmarły Pieronczyk z Jemielnicy – prawdziwa dusza towarzystwa. Regularnie do „Eki” przyjeżdżali ludzie z Olesna: Bernard Smolarek, Josef Marysiok, z Brynicy Joanna Paschek, z Góry Św. Anny Rosemarie Migas.
- Raz SB przyjechała do naszej gospody. Śledzili grupę Schikory z Gliwic. Wchodzą, rozglądają się, myśleli pewnie, że niemieckie fany będą wisiały. A tu kafej und kuchen, ludzie kulturalnie siedzą i sobie śpiewają. Pooglądali i pojechali – wspomina Urban. – Ci z Gliwic to byli wykształceni ludzie. My, w Jemielnicy – prości. Ale wtedy nikt na to nie zwracał uwagi. Liderem był niewątpliwie Schikora. Umiał wszystko zorganizować, dobrze mówił po niemiecku i po polsku.
Wszyscy się narażaliśmy – wspomina Richard Urban. Jego syn, Norbert, w latach 88/89 działał w niemieckiej organizacji „Schlesische Jugend”. Przewoził przez granicę „nielegalne” broszury, materiały, gazety: do Hanczucha, Schikory. Ulotki chował w mankietach koszuli.
Był łącznikiem pomiędzy pierwszymi, tworzącymi się grupami tanecznymi, śpiewaczymi.
Głośno o Urbanach i o „Ece” zaczęło się mówić po artykule „ Klucz do przedpokoju” w „Trybunie Robotniczej”. Tekst zainteresował studentów z Uniwersytetu Śląskiego, przyjechali do Urbana, żeby zobaczyć prawdziwych polskich Niemców. – To były te milsze wspomnienia. Bywało też niemiło. O tym, że „Urban urządza w Jemielnicy burdy pijackie” dowiedział się wojewoda opolski Dzierżan i sekretarz partii Żabiński. Urządzili w Jemielnicy sesję wyjazdową. – Wtedy nas obronili miejscowi nauczyciele. Jeden z nich, Andrzej Jarzębski, powiedział, że w restauracji panuje wysoka kultura i że Urban nauczył ludzi, że jak się wchodzi do gospody, to trzeba czapki zdejmować. A że śpiewają sobie po niemiecku? Co to komu szkodzi.
Polskich Niemców tysiące
Z tą kulturą to różnie bywało, wspomina Schikora. Prawie wszystkim w tamtych czasach „ktoś” wybijał szyby. Głośny był przypadek w Strzelcach Opolskich, gdy dom Ericha Kaluzy pomazano farbą olejną. Urban dostał z gminy upomnienie, żeby zdjął napis „Post-Zeitungen”, bo napis był niemiecki, więc nielegalny. – Zakleiłam tylko słowo „Zeitungen”, ale po paru dniach plaster się odlepił. Ale już więcej skarg nie było – mówi Rosa, żona Richarda Urbana.
Nadal jest rok 1988. Pierwszym niemieckim politykiem, który przyjechał do Gliwic, żeby zobaczyć polskich Niemców, był sekretarz stanu Karl Dietrich Sprange. Jednak największym przeżyciem tego roku było spotkanie w Warszawie z Hansem Dietrichem Genscherem.
- Miało pojechać od nas 16 osób – wspomina Friedrich Schikora. Jak zwykle, wiedziała o tym zaproszeniu SB. Nikomu, kto pracował „na państwowym”, nie pozwolono pojechać. Mój szef, dotąd tolerancyjny, zabronił mi wzięcia udziału w rozmowach z Genscherem. Musieliśmy w nocy formować grupę takich, co pracowali „na swoim”. Pojechali między innymi „prywaciarze” Hanczuch i Urban.
Po spotkaniu z ministrem Genscherem skończyły się w zasadzie kłopoty ze Służbą Bezpieczeństwa. Teraz do niemieckości ludzie zaczęli się przyznawać lawinowo.
- Na którymś ze spotkań w Warszawie, gdzie często bywaliśmy, attache kulturalny Dobbelstein pokazał nam list od Johanna Krolla z Gogolina, w którym była mowa o zebranych tysiącach podpisów. Śmialiśmy się i nie wierzyliśmy, że to możliwe – wspomina Friedrich Schikora. Do tej pory było nas, działających już od paru lat Niemców, w tym również na Opolszczyźnie, 500 osób i to wydawało nam się dużo. Dobbelstein poprosił nas, byśmy odszukali pana Krolla i sprawdzili, czy to prawda. Do Gogolina pojechał Dziambor – on często jeździł służbowo w okolice Strzelec po ziarno dla kur.
26 października 1988 roku. Dworzec Główny w Gliwicach. Godzina 15.00. Kroll przyjechał. – Poznaliśmy go od razu: starszy pan, z laską, z walizką pod pachą.
Wtedy po raz pierwszy górnośląscy Niemcy usłyszeli o Niemcach z Gogolina.
Z Gogolinem
Dziś tamte czasy tak oto wspomina Erich Schmidt: - Zaczęliśmy się spotykać w 1988 roku. Przychodziliśmy, 7-8 osób do mieszkania Johanna Krolla: Herbert stannek, Karl Sapok, Wilhelm Jelito, Erich Blaut, Egon Radwan. Zaciągaliśmy okna dla ostrożności. Słyszeliśmy, że parę lat wcześniej pobili kogoś ze Zdzieszowic. Ale o tym, co było złe, chcemy zapomnieć.
To już dziś nieważne. Ludzie mieli nas wtedy za głupków, wywrotowców. Nie wierzyli, że się uda. Rok później spotkania w Gogolinie, a właściwie w pobliskim Strzebniowie były już liczniejsze, przyjeżdżało około stu osób. Pojawiała się z wolna inteligencja, ludzie w średnim wieku. – Mówiliśmy wtedy: - inteligenci, inżynierowie są z nami, ale trochę ze strachem – wspomina Richard Urban.
Od października 1988 roku dnia na spotkania górnośląskich Niemców zawsze przyjeżdżał Johann Kroll i jego grupa z Gogolina. – Razem spisywaliśmy kolejnych członków nielegalnej jeszcze organizacji. Razem jeździliśmy do ambasady.
- Johann nas wszystkich zadziwił tymi swoimi podpisami. Miał talent organizatorski, doświadczenie w kierowaniu ludźmi – wspomina z szacunkiem Richard Urban. – Pomogliśmy mu z prawdziwą pasją. W Jemielnicy podpisy zbierał Rajmund Bock i Lipokowa. Ja nie mogłem się aż tak bardzo oficjalnie w tę akcję angażować, bo
przyszło ostrzeżenie z gminy, że mi odbiorą koncesję na prowadzenie restauracji. Razem woziliśmy listy do Zdzieszowic, a potem do ambasady – mówi Urban.
Wtedy nie było jeszcze podziału na Niemców z Gogolina, Gliwic, Olesna... Wszyscy działaliśmy wspólnie, ale z wolna Johann Kroll stawał się naszym liderem. Gogolin był coraz liczniejszy i silniejszy.
Wspólne spotkanie nie były już możliwe. Podział na nieoficjalne struktury wojewódzkie nastąpił po spotkaniu w Oleśnie, 8 września 1989 roku.
- To było pierwsze, największe wspólne spotkanie Niemców na Górnym Śląsku, wspomina Bernard Smolarek, organizator tamtej imprezy. Do restauracji „Ślązak”, dzisiaj „Alexandra”, przyjechało 300 ludzi. Milicja nie interweniowała, jedynie przed restauracją stały ich samochody - dla bezpieczeństwa. U nas w Oleśnie w ogóle nigdy nie mieliśmy kłopotów z milicją – mówi Smolarek. To zasługa komendanta. Dziś zasiadamy wspólnie w radzie powiatu. Komendant ówczesnej milicji zostanie przez oleską mniejszość zaproszony na uroczyste obchody 10-lecia Towarzystwa, które odbędą się latem.
Helmut, unser Kanzler
Ale zanim w mniejszości niemieckiej doszło do podziału, była jeszcze jedna, zwrotna data w historii nie tylko „polskich Niemców”. Był 12 czerwca 1989. Krzyżowa. Miejsce, gdzie w braterskim geście pojednania łączą się Kohl i Mazowiecki. Na uroczystość przyjechało 50 autobusów Niemców z Górnego Śląska, z samej Jemielnicy aż dwa.
W tym dniu kamery i fotoreporterzy z całej Europy kierują swe obiektywy także na „polskich Niemców”. I na kontrowersyjny transparent: „Helmut, Du bist auch unser Kanzler”. – Pan Zbyszek ze szkoły mi go napisał, a Alfons sprawdził, czy nie ma błędów – mówi Richard Urban. Transparent trzymał Armin – syn Urbana i Waldek Dembończyk z Gąsiorowic. U jednych śmiały gest Niemców z Jemielnicy wzbudził podziw, u innych konsternację. Rudi Urban wręczył kwiaty Kohlowi, a Dominika Swaczyna – Mazowieckiemu. Dzień później górnośląscy Niemcy pojechali do Warszawy na oficjalne spotkanie z Kohlem, które załatwił Schikora. Zaproszono 12 osób – Richard Urban pokazuje pamiątkowe zdjęcie. Sam Kohl załatwił fotografa. Są na zdjęciu oprócz Urbana: Christine Janoschka z Zabrza, Paul Kapica i Friedrich Petrach z Wrocławia, Huptas u Hanczuch z Raciborza, Schikora z Gliwic, Bernard Dziambor z Rudy Śląskiej, Emil Kupka z Żyrowej, Herbert Stannek, Johann i Heinrich Krollowie z Gogolina. Helmut Kohl i Ferdinand von Bismarck.
Richard Urban przechowuje głęboko w sercu jeszcze dwie czerwcowe daty. Ta wcześniejsza: 4 czerwca 1989 to pierwsza msza „w języku serca” na Annabergu. – Był pełniuśki kościół. Jak my zaśpiewali „Sankt Anna”, a 17-letni Ferdinand Graca z Jemielnicy powiedział wiersz po niemiecku, to wszyscy płakali ze wzruszenia – opowiada Urban.
I druga data: 25 czerwca. Do Jemielnicy, do „Eki” przyjechała 30-osobowa delegacja parlamentarzystów niemieckich, członków Parlamentu Europejskiego w Strassburgu. Wizyta polityków to zasługa Norberta Urbana i jego przyjaciółki z Bonn, obecnie żony Almut. – Stoję w sieni i ich witam. Nagle rękę mi podaje graf Ludwig von Staufenberg. Syn człowieka, który zorganizował zamach na Hitlera przyjechał do mojej gospody – wspomina ze wzruszeniem Richard Urban. - Jak im zaśpiewaliśmy „Schlesierland, mein Heimatland” okazało się, że aż dziesięciu z nich pochodzi ze Śląska.
W rejestrze
Potem był rok 1990. Niemców na Górnym Śląsku „przybywało” lawinowo. Na samej tylko liście gogolińskiej widnieje liczba 128 tysięcy. Ta liczba musiała przekonać. Od 1990 roku Towarzystwa Mniejszości Niemieckiej rejestrują się w kolejnych wojewódzytwach i działają legalnie. Czasami to ich działanie wzbudza emocje, czasami się ich chwali albo gani za kontrowersyjne pomysły. Ale są i będą: żyli, tworzyli, współgospodarzyli.
A ludzie, którzy zaczynali? Jedni są w tak zwanych strukturach nadal, inni się wycofują, jak to mówią, z „wielkiej polityki”. Powody bywają różne. Niewielu chce o tym mówić.
Richard Urban odszedł ze struktur Towarzystwa, gdy odkrył, że to nie jest już miejsce dla ludzi „zwyczajnych”: - To było w dniu, gdy do Opola przyjechała Rita Süssmuth – wspomina. Zaprosili nas do hotelu „Opole” i tak usadzili, że każdy miał naprzeciwko partnera z Niemiec. „Mój” był profesorem. Daje mi wizytówkę i prosi o moją. A ja nigdy nie miałem wizytówek, byłem tylko zwyczajnym właścicielem gospody. Wtedy zrozumiałem, że odtąd zacznie się coraz wyżej i wyżej. I że to już nie dla takich jak ja...
Teresa Kudyba
12.lipca otwarte zostało długo oczekiwane przez Górnoślązaków Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa. Zamiast pałacu, odbudowano jedynie pobliską gospodę. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Łubowice zmarnowały szansę, jaką stworzyła im historia w symbolicznym dniu 14 listopada 1989 roku, kiedy to Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl podpisali oświadczenie o woli upamiętnienia szczególnych miejsc w kulturze Polski i Niemiec: Krzyżowej, Jagniątkowa i Łubowic. Rząd RFN obiecał przeznaczyć na ten cel środki z kredytu JUMBO. Tylko od ludzi zależało wypełnienie litery 54. oświadczenia rzeczywistą treścią. I od urzędników.
Był rok 1988. Podczas gdy Polacy - intelektualiści wrocławskiego KIK-u, zmieniali bieg historii w Krzyżowej, z Ewą Unger i Karolem Joncą na czele, walcząc o pamięć hrabiego Helmutha Jamesa von Moltke, w Łubowicach pod Raciborzem to samo starali się zrobić prości miejscowi Niemcy, odkopując zasypane i zarośnięte chaszczami ruiny pałacu Josefa von Eichendorffa. Byli oni wówczas tak samo nielegalni i nieistniejący w powojennej historii jak wielki niemiecki poeta, który urodził się przed dwustu laty w ich małej wiosce. Leohnard Wochnik, przewodniczący Towarzystwa Miłośników Eichendorffa wspomina, że dopiero turyści niemieccy wskazali miejsce na terenie Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, w którym należało kopać. Ruiny, a właściwie część bocznej ściany pałacu, były tak zarośnięte, zasypane prawie 10-metrową kupą ziemi, że aby je odsłonić, trzeba było użyć ciężkiego, wojskowego sprzętu. Samosiejki o średnicy 50 centymetrów ścinano po kawałku od góry, tak by nie uszkodzić resztek zachowanych ścian. Część zabytkowego parku eksploatowano wówczas jako żwirownię.
Idea odtworzenia łubowickiej historii powstała na parafii, na której trzy lata wcześniej rozpoczął pracę duszpasterską ksiądz Henryk Rzega. Najpierw postanowił z pomocą parafian „odkopać” stary, zniszczony cmentarz, na którym stał niegdyś drewniany kościółek, miejsce chrztu Eichendorffa i pochówku jego rodziców, wuja, rodzeństwa. Pokazuje pokój, gdzie wraz z Wochnikiem, Hanczuchem z Bieńkowic, Przybillą z Płoni, organistą Jośko, ich małżonkami, z matką księdza Rzegi, z rzeźbiarzem Lattonem z Krzyżanowic i Franciszkiem Jasnym z Raciborza stworzyli podwaliny pod program Towarzystwa Miłośników Eichendorffa, a zarazem uformowali pierwsze górnośląskie koło mniejszości niemieckiej. Choć Niemcy spod Raciborza nie znali wtedy jeszcze Polaków z Wrocławia, cel mieli podobny. Marzyli, by udało się odbudować pałac w takim stylu, jaki istniał za czasów romantycznego poety. Ksiądz zwrócił się do wójta Rudnik o pomoc w uporządkowaniu historycznego miejsca. Dzięki wspólnej akcji Niemców spod Raciborza, polskiego urzędu gminy i polskiego wojska, udało się. Potem na ścianie pałacu zawisł cytat napisany po niemiecku, ulubioną dróżkę poety – „zajęczą ścieżkę”, cmentarz i teren parafii ozdobiły tablice z fragmentami wierszy. W roku 1990 na pierwszej mszy w języku niemieckim pod ruinami łubowickiego pałacu zebrało się 15 tysięcy górnośląskich Niemców. Wtedy też ksiądz Rzega w salce przy parafii rozpoczął gromadzenie pamiątek po Eichendorffie – największym poecie Górnego Śląska. Dziś posiada bezcenne zbiory ofiarowane przez miłośników Eichendorffa z wielu krajów Europy. Plany odbudowania pałacu stawały się coraz bardziej realne, gdy pomoc obiecała Fundacja Górnośląska w Ratingen-Hösel i miłośnicy twórczości poety skupieni w niemieckich ziomkostwach, członkowie Związku Wypędzonych. Wochnik przyznaje, że dopiero od któregoś z nich dowiedział się w połowie lat 90-tych, że taką odbudowę umożliwia im oświadczenie z dnia 14 listopada 1989 roku, podpisane przez szefów rządów Polski i Niemiec.
Kreisau za 29 milionów
Oświadczenie mówi o woli odtworzenia miejsc, w których żyli i tworzyli wybitni Niemcy, postaci symboliczne dla dzisiejszego polsko-niemieckiego pojednania. To działacze wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, dolnośląscy naukowcy byli zaczątkiem późniejszych gestów i symboli wokół Krzyżowej.
Już w latach 70-tych zainteresowali się oni przemilczanym przez komunistyczne władze i powojenną naukę antyfaszystowską grupą „Kreisauer Kreis”. Próby upamiętnienia w jakikolwiek sposób działalności członków Kręgu napotykały wówczas na konsekwentny opór władz polskich. Nie do pomyślenia było wówczas, aby ugruntowany w propagandzie obraz Niemca-hitlerowca miał ulec zachwianiu. Niemożliwe było nawet postawienie w Krzyżowej tablicy upamiętniającej działaczy niemieckiego ruchu oporu. Dopiero rok 1989 mógł pokonać mur, jaki ludzkim umysłom i przekonaniom stawiała powojenna polityka. W czerwcu, na parę miesięcy przed upadkiem muru berlińskiego i mszą pojednania intelektualiści wrocławscy zorganizowali we Wrocławiu międzynarodowe seminarium „Chrześcijanin w Europie”, na które oficjalnie zaprosili przyjaciół z NRD, z towarzystwa „Znaki Pokuty” oraz Holendrów. Na tym spotkaniu po raz pierwszy w Polsce głośno powiedziano o Kręgu z Krzyżowej.
Rekonstrukcja majątku w Krzyżowej kosztowała najwięcej, bo aż 29 milionów marek. Środowiska zainteresowane uhonorowaniem dzieła Helmutha Jamesa von Moltke uporały się bardzo szybko z realizacją litery 54.
Już w 1990 roku KIK nabywa teren od świdnickiego PGR-u, wspólnie z Niemcami ustala koncepcje przyszłego ośrodka, powołuje do życia Fundację Krzyżowa dla Porozumienia Europejskiego, wydaje biuletyny informacyjne. Niedługo potem w Krzyżowej, jeszcze na placu budowy organizowane są liczne seminaria i warsztaty. Aż w końcu 11. czerwca Helmut Kohl i Jerzy Buzek dokonują symbolicznego połączenia wstęgi, zamiast jej przecięcia – na znak otwarcia Domu i jego idei: łączenia młodzieży z różnych krajów Europy i przeciwdziałania podziałom między nimi.
Na temat działalności Domu opinie w Polsce i w Niemczech są podzielone. Jedni chwalą rozmach i bogaty wachlarz propozycji, inni uważają, że pożytki jakie daje Krzyżowa są niewspółmierne do kosztów utrzymania tego symbolicznego kolosa polsko-niemieckiego pojednania.
Odtwarzanie Hauptmanna
W Jagniątkowie, dawniej Agnetendorff, prace jeszcze trwają.
Podczas gdy majątkami von Moltke w Krzyżowej i von Eichendorffów w Łubowicach po wojnie gospodarzyły PGR i RSP, w tym, trzecim ważnym dla polsko-niemieckiego pojednania miejscu wypoczywały dzieci.
W Haus Wiesenstein żył i tworzył przed wojną laureat literackiej Nagrody Nobla, Gerhart Hauptmann. W czerwcu 1996 roku dla upamiętnienia 50-rocznicy śmierci pisarza staraniem nieżyjącego już dr Klausa Ullmanna ze Stowarzyszenia Wspierania Śląskiej Kultury i Sztuki (VSK) oraz radcy ministerialnego Norberta Willischa z Monachium w dawnym gabinecie Hauptmanna na parterze willi w Jagniątkowie powstała izba pamięci poświęcona nobliście. O klimat domu dba od lat kierowniczka ośrodka Wanda Banaszak. Oprowadza turystów po willi, tłumaczy z detalami symbolikę słynnych fresków Johannesa Avenariusa w sali rajskiej.
Do willi Hauptmanna coraz częściej przyjeżdżali niemieccy turyści, a zwłaszcza miłośnicy twórczości pisarza skupieni w Gerhart Hauptmann Gesellschaft, Fundacji Śląska w Würzburgu oraz VSK. Ze środków rządu RFN odrestaurowano freski, naprawiono dach willi. Staraniem VSK oraz Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Miłośników Karkonoszy w willi odbywały się konkursy recytatorskie dla dzieci i młodzieży z całego Śląska.
Niemieccy dyplomaci i członkowie stowarzyszeń kulturalnych wiele mówili o konieczności stworzenia w willi prawdziwego domu pamięci Hauptmanna, co jednak wciąż nie dochodziło do skutku z przyczyn formalnych. Dopiero w styczniu 1998 roku, gdy Jagniątków stał się częścią Jeleniej Góry, a willa przestała być własnością kuratorium oświaty i przeszła we władanie urzędu miasta, możliwe stały się rzeczowe polsko-niemieckie pertraktacje. Jeszcze w maju 1998 roku Norbert Willisch pisze do ówczesnego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla list, napominając z wyraźnym rozżaleniem, że za słabo wypełniana jest litera oświadczenia z dnia 14 listopada 1989 roku dotycząca odrestaurowania domu pisarza oraz prosząc kanclerza o rozmowę na ten temat z premierem Buzkiem podczas otwarcia Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Krzyżowej. Wspomina w liście, że podobna sytuacja jest także w Łubowicach.
Dzięki przychylności władz miasta, zaangażowaniu ówczesnego konsula generalnego RFN we Wrocławiu dr. Rolanda Kliesowa, zarządu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej z prof. Hansem Jacobsenem na czele, hrabiny Ingeborg von Pfeil z Łomnicy, jeleniogórskiego posła Marcina Zawiły udało się prawie w ostatniej chwili, bo w ostatnim roku przydzielania większych funduszy z kredytu JUMBO przez Fundację Współpracy Polsko Niemieckiej zabezpieczyć środki na remont i restaurację willi Hauptmanna.
Wprawdzie podczas ubiegłorocznego spotkania przedstawicieli władz miasta, niemieckiej dyplomacji i zarządu Fundacji ustalono, że remont skończy się jesienią 1999 roku, termin ten był nierealny, chociażby ze względu na brak przejrzystej, pisemnej deklaracji dofinansowania remontu przez Fundację i po części przez rząd RFN. Niejasne było, a ważne dla fundatorów, kto pokrywać będzie w przyszłości bieżącą działalność ośrodka oraz kto zakupi bądź przekaże cenne eksponaty. Dziś wiadomo, że środki na ten cel zabezpieczy gospodarz - miasto Jelenia Góra, zaś w nabyciu eksponatów pomogą członkowie Gerhart Hauptmann Gesellschaft oraz.VSK
Prawdopodobnie do końca roku 2000 odrestaurowanie Haus Wiesenstein - jednego z trzech miejsc ujętych w oświadczeniu Kohl-Mazowiecki z dnia 14 listopada 1989 jako punkty priorytetowe w polsko-niemieckich przedsięwzięciach zostanie zakończona. Na parterze willi znajdzie się miejsce na poszerzoną ekspozycję muzealną i biblioteczną, zaś cztery apartamenty na piętrze służyć będą pracom badawczym polskim i niemieckim stypendystom, literatom, artystom – ludziom, którzy zapragną poznawać, ale i tworzyć kolejne dzieła w duchu dawnego gospodarza willi – Gerharta Hauptmanna.
Choć wypełnienie litery oświadczenia z 1989 roku w przypadku Haus Wiesenstein trwa najdłużej, obserwując uważnie zaangażowanie intelektualne, rozwagę i konsekwencję animatorów restauracji tego obiektu, wydaje się że przedsięwzięcie to mieć będzie właściwy wymiar w stosunkach polsko-niemieckich nadchodzącej dekady.
Pieczołowite odtwarzanie dachu, starych okien, mosiężnych klamek, oryginalnej kuchni Hauptmannów w suterenie, winiarni, parku, a w przyszłości także basenu pisarza, daje nadzieję, że także późniejsza działalność obiektu utrzymana będzie we właściwym duchu, w atmosferze jakiej wymaga i jakiej warta jest pamięć o autorze „Tkaczy”.
Rada programowa, złożona z pięciu Niemców i sześciu Polaków, na czele z wiceprezydentem Jeleniej Góry Bogusławem Gałką i konsulem generalnym RFN we Wrocławiu dr. Peterem Ohrem już dziś planuje, jak najlepiej zagospodarować obiekt w inauguracyjnym roku 2001.
Eichendorff gastronimiczny
Fundację Eichendorffa, a zarazem Górnośląskie Centrum Kultury i Spotkań i. Eichendorffa tworzy pięć podmiotów, w tym trzy z kręgu mniejszości niemieckiej (VdG, TSKN woj. opolskiego i TSKN woj. katowickiego), gmina Rudnik oraz Towarzystwo Miłośników Eichendorffa. Fundacja została zarejestrowana 13 czerwca, a działalność inicjuje 12 lipca.
O tym, jak działać będzie Górnośląskie Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa w Łubowicach, decydować będzie również rada kuratorów, złożona z 10 przedstawicieli organizacji mniejszości niemieckiej z Katowickiego i Opolskiego. Zabrakło w niej miejsca, należy mieć nadzieję, że tylko na razie, dla badaczy i miłośników z Niemiec oraz dla polskich naukowców, zajmujących się spuścizną śląskiego romantyka.
Nie ziściły się plany działaczy Towarzystwa Miłośników Eichendorffa - Leohnarda Wochnika i księdza Rzegi, których marzeniem była rekonstrukcja rokokowego pałacu. Mimo ogromnego poparcia gminy Rudnik, rządu Bawarii, Górnoślązaków żyjących w RFN, nie udało się pokonać komplikacji, jakie powstawały raz przy polskich, raz przy niemieckich urzędniczych biurkach.
W trakcie planowania powiększała się liczba decydentów, zmieniały źródła i formy finansowania, a nawet pomysły na lokalizację obiektu, nie dochodziły do skutku próby legalizacji Centrum oraz zatwierdzenia jego statutu przez warszawski sąd. Nigdy nie odbyła się rzeczowa dyskusja, żadne forum intelektualistów, jak to miało miejsce w Krzyżowej czy Jagniątkowie, gdzie różne grona ministerialnych decydentów, znawców, menedżerów, a także prostych i oddanych łubowiczan, miałyby szansę opracowania spójnego projektu. Szkoda, bowiem zainteresowanie postacią i spuścizną Eichendorffa jest na Górnym Śląsku niezwykle silne. Ubiegłoroczne sympozjum poświęcone twórczości Eichendorffa, zorganizowane przez Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej i Uniwersytet Opolski zgromadziło aż kilkuset uczestników. To sympozjum dowiodło, że istnieje ogromna potrzeba, wręcz głód poznawania kultury niemieckiej na Śląsku, i to w wielu zróżnicowanych wiekowo, intelektualnie i politycznie środowiskach naszego regionu.
W efekcie nieporozumień lokalnych, braku szczerego zainteresowania Łubowicami przez polskich i niemieckich decydentów na szczeblach rządowych, braku koordynacji działań kulturalnych Polaków, Niemców i mniejszości zamiast pałacu, zdecydowano się w roku 1999 na plan-minimum. Ze środków ministerstwa spraw wewnętrznych Niemiec za pośrednictwem Fundacji Rozwoju Śląska odbudowano jedynie budynek pobliskiej gospody. Dodając wcześniej otrzymane na rzecz Towarzystwa środki z Niemiec, szczególnie z Bawarii, ogólnie odbudowa gospody kosztowała 1 mln 800 tys. marek.
Obiekt urządzono w pretensjonalnym guście, z wystrojem nie nawiązującym ani do stylu epoki Eichendorffa, ani do postaci poety. Członkowie rady kuratorów Fundacji Eichendorffa tłumaczą te decyzje pośpiechem i koniecznością jak najoszczędniejszej realizacji projektu odbudowy. Jak twierdzi Joachim Niemann, przewodniczący rady kuratorów, nie stać było też fundatorów na odpowiednią architekturę wnętrza. Kasetony na sufitach, halogenowe oświetlenie, sztuczne kwiatki i baloniki, cytaty z wierszy, wycięte ze styropianu, telewizory w pokojach – nie tak miała wyglądała wizja uczczenia pamięci poety, stworzona przed laty.
Leohnard Wochnik z żalem rozmawia o przeznaczeniu gospody. Wprawdzie nazwa Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa sugeruje, iż w domu tym zasadzać się powinna szeroko rozumiana praca na rzecz spuścizny literackiej romantycznego poety, nad czym czuwać ma wybrany drogą konkursu dyrektor, jednak choćby pobieżne spojrzenie na obiekt rozwiewa takie złudzenia. Mała i niefunkcjonalna kubatura gospody nie stwarza potencjalnym badaczom ambitniejszych możliwości twórczej pracy. Czy zadaniom tym sprosta remontowany w pobliżu budynek szkoły, dopiero się okaże. Na razie łubowickie centrum kultury to nastawiony na działalność komercyjną hotel, sala spotkań i niewielki barek – zaplecze noclegowe i kulinarne dla planowanych kursów języka niemieckiego, seminariów, spotkań, wycieczek, wesel, komunii. To jednym słowem zwyczajna gospoda „zum Eichendorff”. Jak dotąd, z powodu braku środków finansowych nie zadbano o zagospodarowanie całego kompleksu ruin, parku, części gospodarczej i otaczającego terenu. Nie wykupiono też w porę terenu naprzeciw gospody, więc z okien Centrum przedstawia się widok mało romantyczny na prywatne zakłady skupu złomu i sprzedaży pasz. Wstęp na teren ruin opatrzony jest tabliczką ostrzegającą przed grożącym niebezpieczeństwem.
Ksiądz Rzega, którego osobę pominięto w radzie kuratorów, nie komentuje powodów, win, zaniedbań. Cieszy się, że dzięki niemieckiemu MSW i Fundacji Rozwoju Śląska zdołano mimo wszystko po 10 latach zbudować ośrodek oraz wierzy, że w połączeniu z przyparafialną izbą pamięci, cmentarzem, kompleksem popałacowo-parkowym Centrum zaanimuje w przyszłości miłośników Eichendorffa do dalszych prac restauratorskich. Leohnard Wochnik też jest zadowolony, że otwarto Centrum, ale za chwilę dodaje, że odbudowa pałacu kosztowałaby mniej więcej tyle, co cztery domki jednorodzinne w Niemczech. W każdym razie niewiele w porównaniu z odbudową Krzyżowej za 29 milionów marek.
Teresa Kudyba
(Autorka jest dziennikarką, producentem TV, współpracuje z ARD, WDR, Deutsche Welle, TV-Wrocław, Unia@Polska, Gazetą Wyborczą, Śląskiem)
10 lat temu, 16. lutego 1990 roku wraz z wpisaniem Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Mniejszości Niemieckiej do sądowego rejestru w życiu społecznym, kulturalnym i politycznym Opolszczyzny „pojawili się” Niemcy.
W połowie lat 90-tych TSKN w Gogolinie miało już wszystko: liczebność, struktury, poparcie po obu stronach granicy, priorytety z racji bycia mniejszością narodową, fotele w parlamencie, czerwone paszporty i ogromną ilość pieniędzy. Wystarczyło tylko tworzyć dobre projekty i je konsekwentnie realizować. Gdyby mniejszość niemiecka wykorzystała te szanse, dziś jej 10-lecie przebiegałoby całkiem inaczej.
Przyznanie się do niemieckich korzeni nie było łatwe w regionie, gdzie w szkole, na ulicy, w gazecie, w podejrzliwym spojrzeniu sąsiada długo jeszcze górę brała wczorajsza propaganda, stereotyp hanysa-hitlerowca, pogarda i nienawiść do wszystkiego co niemieckie. Opolscy Niemcy wiedzieli, że aby pokonać budowane przez 50 lat psychologiczne, społeczne i kulturowe barykady muszą stanowić jedność, potęgę liczebną, działać razem z Niemcami z innych województw, pozyskać charyzmatycznych przywódców, inteligencję, młodzież, poparcie zwycięskiej Solidarności, pozostałych mniejszości narodowych w Polsce oraz miejscowego duchowieństwa. To ostatnie – błogosławieństwo Kościoła – było dla tworzącej się mniejszości mało może dziś dostrzeganym, ale jednym z najważniejszych wówczas warunków powodzenia podejmowanych przez mniejszość akcji. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że bez tego poparcia nie byłoby mszy w języku serca, nie byłoby akcji odbudowy pomników ofiar wojen światowych ani wydarzeń kościelno-kulturalnych na Annabergu, miejscu przypisanym w komunistycznej propagandzie tylko powstańcom i harcerzom.
Zacząć trzeba było od języka. Nie było książek, nauczycieli, a przede wszystkim klimatu. Szkoły broniły się przed atakami miejscowych „germanizatorów”, którzy postulowali wprowadzenie języka niemieckiego do szkół i przedszkoli. Szczególnie agresywnie na mniejszość niemiecką reagowali na początku lat 90-tych dyrektorzy, nauczyciele języka polskiego i historii. Robili wszystko, aby przeszkodzić miejscowym Niemcom w procesie „germanizacji” Opolszczyzny. Dlatego pierwsze kursy niemieckiego, które organizowano dla członków DFK, nie odbywały się prawie nigdy w szkołach, ale w remizach strażackich i gospodach. Tak samo było z kulturą. Dla niej też nie było miejsca w lokalnych placówkach oświatowych i domach kultury.
Najbardziej istotnym przełomem w polityce edukacyjnej na Opolszczyźnie było przystąpienie opolskiego kuratorium oświaty oraz wojewódzkiego ośrodka metodycznego do realizacji pierwszego i bodaj do tej pory najbardziej udanego i sensownego projektu oświatowego „Niwki”. Bez tego odważnego pomysłu niemieckich i polskich decydentów edukacja mniejszościowa na Opolszczyźnie, blokowana przez armię oświatowych „patriotów”, okupujących wiejskie szkoły i gminne urzędy nie miałaby jeszcze długo najmniejszych szans.
Kurs, prowadzony przez wybitnych metodyków niemieckich dawał polskim nauczycielom nie tylko wymagane certyfikaty, ale zmieniał diametralnie ich podejście do niemieckiej kultury, historii, mentalności. Projekt Niwki to prawdziwy kamień milowy w procesie postrzegania mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie, którego znaczenie zdaje się mało kto z dzisiejszych liderów mniejszości potrafi docenić.
Kultura z MSZ, dobrobyt z MSW
Jednocześnie z nauką języka na Opolszczyźnie formowały się pierwsze zespoły taneczne, chóry, orkiestry. Nikt nie miał pojęcia, jak nimi kierować, nie było odpowiedniej literatury, kadry, pomieszczeń, pieniędzy. Wszyscy pracowali więc społecznie, z entuzjazmem i poczuciem kulturowej misji. Pomocą lokalnym DFK służyli działacze Związku Wypędzonych. Nawiązywano kontakty z niemieckimi grupami BdV, organizowano wyjazdy na wspólne „Schlesiertreffen”.
Działacze mniejszości z każdego wyjazdu do Niemiec przywozili nie tylko nowe opisy tańców ludowych i nuty dla miejscowego chóru, ale także książki, w których zapisana była historia Śląska sprzed 45 roku. Średnio wykształcony obywatel Opolszczyzny znał wtedy historię tylko taką, jaką wyniósł z komunistycznej szkoły; wiedział mniej więcej, że najpierw byli Piastowie, po nich sześćset lat germanizacji i ucisku, potem Oświęcim i wyzwolenie.
Luka w edukacji i kulturze, która hamowała stosunki nie tylko między mniejszością a większością, ale także między Polską a Niemcami, była na początku lat 90-tych olbrzymia. Aby ją wypełnić, potrzebne były pieniądze.
Z pomocą przyszło niemieckie MSZ, a także polskie ministerstwo kultury i sztuki. Opolscy Niemcy otrzymali z tych źródeł w ciągu minionych lat dziesiątki milionów marek, które mieli przeznaczać na pielęgnację niemieckiej kultury i rozwój oświaty.
Za te pieniądze stworzyli swoją gazetę, własny magazyn telewizyjny, audycje radiowe, zakupili stroje i sprzęt muzyczny dla zespołów i chórów.
Szkoły, gdzie język niemiecki wykładany jest jako ojczysty otrzymały nauczyciela z Niemiec, wyposażenie audiowizualne, kserokopiarki. Studenci deklarujący przynależność do mniejszości dostawali stypendia, dzieci, młodzież, nauczyciele wyjeżdżali na kursy językowe.
Z wolna, drugim torem, z puli niemieckiego MSW płynąć zaczęły miliony marek na poprawę infrastruktury komunalnej, na pomoc dla średnich i małych przedsiębiorstw. Po to w głównej mierze, aby zahamować emigrację i stworzyć możliwości startu zawodowego w rodzinnych stronach.
W latach 1990-99 niemieckie MSW udzieliło mniejszości niemieckiej w Polsce pomocy w wysokości 210 mln marek, z czego najwięcej trafiało na Opolszczyznę. Za pieniądze niemieckiego MSW mniejszość m. in. budowała domy spotkań, finansowała wodociągi, kanalizację, udzielała nisko oprocentowanych kredytów młodym przedsiębiorcom. Tym samym krok po kroku umacniała swoją władzę polityczną. Jako partner, dzięki któremu Opolszczyzna staje się bogatsza i piękniejsza, mniejszość niemiecka zyskiwała sobie poparcie władz wojewódzkich, mieszkańców regionu, coraz lepszą prasę, aprobatę w stolicy, a jej liderzy wygrywali kolejne wybory parlamentarne i komunalne. Z roku na rok opolscy Polacy i Niemcy coraz bardziej się do siebie zbliżali, akceptowali. Dziś współrządzą Opolszczyzną w gminach, powiatach, w województwie. Ojcem sukcesu nazywa siebie TSKN w Gogolinie, bo właśnie ono, jako utrwalony w świadomości ogółu darczyńca regionu i centrala polityczna mniejszości typowało kandydatów na burmistrzów, wójtów, radnych oraz przeprowadzało i finansowało kampanie wyborcze.
Partia MN
Dziś Towarzystwo spełnia wszystkie wymogi partii politycznej, gdyż ma na Opolszczyźnie ogromną część władzy samorządowej i silnie wpływa na bieg wydarzeń politycznych w regionie. Z wypowiedzi przywódców TSKN wynika, że głównym celem organizacji jest przejęcie jak największej części władzy i obsadzenie swoimi ludźmi jak największej liczby stanowisk. Wiadomo, że do realizacji celów politycznych potrzebne są duże pieniądze. Jedynym ich realnym źródłem jest Fundacja Rozwoju Śląska, która w ostatnim okresie uległa silnemu upolitycznieniu, a obsada rady i zarządu fundacji znajduje się w rękach działaczy z Gogolina..
Pieniądze, które przez nią przechodzą, są z jednej strony źródłem rozwoju regionu, a z drugiej kością niezgody i powodem narastającego rozłamu w środowisku samej mniejszości, a także w kontaktach między mniejszością a urzędnikami niemieckiego MSW.
To z powodu sporów o podział środków fundacji wyrzucono z funkcji przewodniczącego VdG prof. Bartodzieja.
Fundacja dysponuje co rok większym kapitałem, na który składają się doroczna dotacja z MSW i środki zwrotne, pochodzące od dotacji udzielonych w latach poprzednich i odsetkami od lokat kapitałowych.
W tym roku Fundacja będzie dysponowała prawie 28 mln marek z budżetu niemieckiego MSW.
Tak naprawdę, w szeregach mniejszości zaczęło się dziać źle od jesieni roku 1997, co też znalazło wyraźne odbicie w przegranych wyborach parlamentarnych. Wtedy po raz pierwszy stało się jasne, że ekipa posła Krolla manipuluje kampanią wyborczą. Nierówny czas antenowy, nierówne szanse na liście wyborczej, niezadowolenie społeczności z niespełnionych jak dotąd obietnic spowodowało, iż w roku 1997 z Towarzystwa zaczęła się wycofywać inteligencja, młodzież, działacze polityczni i kulturalni. Nowych członków w TSKN nie przybywało. Zaczęła się tworzyć niewyczuwalna jeszcze na zewnątrz przepaść między ilością Ślązaków niemieckiego pochodzenia a ilością członków TSKN w Gogolinie – nowej partii politycznej na arenie tworzącej się demokracji samorządowej, mającej do swej dyspozycji olbrzymie środki finansowe, które otwierały i nadal otwierają bramy do kariery posłusznych urzędników aparatu mniejszościowej władzy. Aby zrozumieć istotę manipulacji gogolińskiej ekipy, trzeba zapytać o rzecz podstawową, o ilość jej rzeczywistych członków.
Cyfry podawano zawsze z kapelusza. W relacjach prasowych, statystycznych spisach i w powszechnej świadomości przeciętnego mieszkańca regionu od początku figuruje liczba 180 tysięcy.
Tylu członków TSKN na Opolszczyźnie nigdy nie miało. Liczba wzięła się z symulacji. Według dostarczonych przez poszczególne zarządy wojewódzkie spisów członków TSKN opłacających składki wynikało, iż Niemców w Polsce jest około 300 tysięcy. Tak więc, aby Gogolin mógł przejąć „demokratycznie” władzę w VdG i przez to absolutną kontrolę nad milionami niemieckich marek, nad obsadą kluczowych stanowisk w Towarzystwie i dobudowanych organizacjach oświatowych, charytatywnych, kulturalnych, gospodarczych, a tym samym przejąć kontrolę nad polityką samorządową i regionalną, należałoby mieć swoich Niemców na Opolszczyźnie nieco ponad połowę. Magiczna liczba 180 tysięcy została wymyślona kolektywnie, utrwalona na papierze i w świadomości, zaakceptowana w VdG przy biernej postawie pozostałych przedstawicieli zarządów wojewódzkich Niemców w Polsce. Tym samym oddali oni absolutną władzę TSKN w Gogolinie.
Magiczna liczba 180 tysięcy jest najważniejszym kluczem do zrozumienia udanej kampanii samorządowej, „demokracji” uprawianej w strukturach TSKN przez liderów z Gogolina, źródłem poczucia bezkarności, potęgi a zarazem, choć zabrzmi to paradoksalnie, liczba ta jest jednocześnie największą blokadą, uniemożliwiającą rozwój społeczeństwa Niemców na Śląsku Opolskim.
Demokratycznie i arytmetycznie TSKN w Gogolinie może przegłosować dosłownie wszystko i wszystkich: gdzie zbudować miejsce spotkań, halę sportową, kogo uczynić starostą, a kogo wyrzucić ze stanowiska. Demokracja wychodzi ekipie posła Krolla tym łatwiej, że na wszystkich kluczowych stanowiskach w poszczególnych organizacjach mniejszości zasiadają jednocześnie te same osoby.
Od początku było jasne, że płynąca z kieszeni niemieckiego podatnika na Śląsk „pomoc dla samopomocy” jest czasowa, że kiedyś mniejszość niemiecka musi stanąć na własnych nogach. Kiedy nastąpić miał kres finansowania Niemców w Polsce, nigdy nie ustalono. Nie ustalono też, kto będzie ostatecznie odpowiedzialny za celowość i poziom realizowanych za niemieckie pieniądze projektów. O ile środki z puli MSW są pod ścisłą kontrolą niemieckich doradców, o tyle bardzo poważne wątpliwości budzi celowość wydatkowania pieniędzy niemieckiego podatnika, płynących na Opolszczyznę z przeznaczeniem na rozwój kultury i mediów mniejszości niemieckiej z puli MSZ poprzez Instytut Współpracy z Zagranicą w Stuttgarcie (ifa).
Od samego początku realizowania tejże pomocy brakowało jakichkolwiek wspólnych debat merytorycznych, planowania, ustalania priorytetów, konkursów ofert, rozliczeń. Zamiast promowania regionalnych talentów, konkursu ofert kulturalnych, wspierania najciekawszych projektów, szkoleń menagerów kultury, finansowano folklor, festyny, sprowadzano niemieckich doradców, drugorzędne zespoły i teatrzyki. W efekcie takiej pomocy mniejszość niemiecka znajduje się dziś w punkcie wyjścia.
Brak szczerego zainteresowania rozwojem kulturalnym społeczności niemieckiej ze strony ifa doprowadził do zlikwidowania wzorcowego projektu, jakim był magazyn telewizyjny Schlesien-Journal, emitowany od sześciu lat na antenie TV-Katowice. Niemieckie MSZ zamiast wyjaśnić i uzdrowić paraliżujący wzajemne stosunki konflikt, po prostu odebrało mniejszości dotacje oraz wyposażenie studia telewizyjnego.
W pociągu do Europy
Po 10 latach walki o własny język, kulturę, media, okazuje się, że mniejszość niemiecka nie czyta własnej gazety, traci własny program telewizyjny, pozwala aby w planowaniu i realizacji projektów kulturalnych i medialnych wyręczali ją „kulturträgerzy” z głębi Niemiec, asystenci ifa.
Największa mniejszość narodowa w Polsce nie wystawia dzieł własnych twórców, literatów, publicystów, wydawnictw, nie prezentuje filmów. Zamiast promować swoją rodzimą inteligencję, mniejszość powierza realizację projektów kulturalnych niedoświadczonym, nie rozumiejącym specyfiki śląskiej niemieckim asystentom.
Pusty scenariusz kulturalny obchodów 10-lecia jest klęską Towarzystwa. Sygnalizuje, że tak naprawdę mniejszość być może płaci jakieś symboliczne składki, ale właściwie nie działa. Książki o niemieckich zabytkach, o wybitnych Ślązakach, leżą w opolskich księgarniach, piszą je zafascynowani przeszłością swojej nowej ojczyzny Polacy, potomkowie repatriantów zza Buga, filmy o Śląsku kręcą autorzy z Warszawy, Wrocławia, Berlina. Są też albumy, dyskusje, odczyty, ale bynajmniej nie autorstwa gogolińskich Niemców.
Zadania, jakie kiedyś stawiało sobie Towarzystwo, przejął i realizuje pod okiem wykształconych projekt-menagerów Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej i Centrum Europejskie w Gliwicach. Dom skupia młodzież i inteligencję polską i tę pochodzenia niemieckiego, dla której nie ma miejsca w sklerotycznych, upolitycznionych strukturach TSKN. Oferuje jej kursy, seminaria, podróże studyjne, animuje młodych publicystów, twórców, polityków.
Bowiem dziś, gdy tworzy się Europa regionów, mniejszości na Opolszczyźnie niepotrzebna jest partia MN, rozbudowane struktury DFK, biura i puste domy spotkań. Dziś, w procesie opracowywania strategii rozwoju gmin nie liczy się ilość członków i delegatów DFK tylko umiejętnie i celowo rozpisany projekt, znajomość niemieckiego, angielskiego, komputera i dobry pomysł.
Przeglądy folklorystycznych zespołów tanecznych i orkiestr dętych nie tworzą rdzenia kultury niemieckiej. Domy spotkań nie przyciągną armii nowych członków wywieszoną na dachu anteną satelitarną ani imprezami w stylu kafej und kuchen.
Kanalizacja, wodociągi i kredyty nie zmniejszą ilości robotników-dwupaszportowców, którzy budują Niemcom nowy Berlin. Bez znajomości języka, bez dobrego wykształcenia, młodzi Niemcy ze Śląska są za granicą jedynie najtańszą siłą roboczą, eksploatowaną, wykorzystywaną i oszukiwaną.
Mniejszości zamiast asystentów kulturalnych ifa potrzeba własnych wykształconych menagerów, dobrych projektów edukacyjnych i kulturalnych, odważnych i mądrych polityków samorządowych, otwartych na Polskę i Europę.
Na razie zamiast pomostu, którym mniejszość mogłaby być dla Polaków w drodze do Europy, społeczność ta buduje dla siebie szlaban, którym oddziela się od ludzi, z którymi zaczynała 10 lat temu start w epokę demokracji, wolności poglądów, równości wobec prawa. Pozbywając się ze swych szeregów ludzi wykształconych, inaczej myślących, nie daje samej sobie szans dalszego rozwoju. Zraża do siebie Polaków i Niemców, budzi pożałowanie i niesmak.
Szlaban zamiast pomostu to misternie zmajstrowany aparat partyjny TSKN, które ze szczytnego i silnego ruchu społeczno-kulturalnego sprzed 10 lat zamieniło się w zwalczających siebie nawzajem towarzystwo kombatantów niemieckich na Śląsku Opolskim; w towarzystwo, w którym przestaje się dostrzegać wiarygodnego partnera i po tej i po tamtej stronie granicy.
Teresa Kudyba
Autorka jest dziennikarką, wspólpracuje z TV-Wrocław, ARD, WDR, Deutsche Welle-tv, Gazetą Wyborczą, Dialogiem.
Zajmuje 7. miejsce na liście najbogatszych Niemców, 104 miejsce na ubiegłorocznej liście bogaczy świata wg "Forbesa".
Na skraj przepaści firmę doprowadził ryzykowny zakup akcji potentata w produkcji opon samochodowych "Continental". Akcje kupowane były po mocno zawyżonej cenie, a w dodatku na kredyt. Dzięki połączeniu z Continentalem, INA-Holding miał być największym producentem podzespołów samochodowych na świecie, a jest największym potencjalnym bankrutem.
Dziś holding jest zadłużony w bankach na 22 mld. euro. Właścicielka firmy, wdowa po Georgu Schaeflerze (zm. 1996 r.), wpływowa Maria-Elisabeth Schaeffler, prosi ministra gospodarki Niemiec o pomoc z państwowej kasy, aby ratować firmę. W sprawę 5-miliardowej pożyczki zaangażowani są też premierzy Bawarii i Dolnej Saksonii (tam mieszczą się siedziby Schaeffler Gruppe i Continental). Prośba i łzy miliarderki, demonstracje pracowników holdingu, poruszyły w minionych dniach niemiecką opinię publiczną i... otworzyły puszkę Pandory. Od paru dni wszystkie znaczące tytuły niemieckie: "Spiegel", "Die Welt", "Süddeutsche Zeitung" piszą artykuły, w których padają obok siebie nazwy dwóch miejscowości leżących dziś w Polsce: Auschwitz i Katscher (Kietrz).
Ludzkie włosy z Auschwitz
To w Kietrzu Wilhelm Schaeffler wraz z młodszym bratem Georgiem, zaczęli swą światową karierę. Był rok 1939 - najlepszy czas dla przemysłu III Rzeszy.
Fabryka pluszu i dywanów, należąca do Wilhelma Schaefflera i jego brata Georga, była najważniejszym pracodawcą w okolicy. - Dla przedwojennych mieszkańców Schaeffler był idolem. Dzięki niemu wszyscy mieli pracę. Zresztą, także po wojnie: większość mieszkańców Kietrza, tkacze z fabryki dywanów, wyjechali razem ze swoim szefem do Niemiec i tam znowu dzięki niemu mieli zapewnioną egzystencję - mówi burmistrz Kietrza Józef Matela.
Czy to prawda, że w fabrykach Schaefflera w Kietrzu przerabiano włosy więźniów z Auschwitz? Bo 1940 kilogramów włosów ludzkich znajdujących się w gablocie muzeum Auschwitz pochodzi właśnie z Kietrza.
Sekretarz Kietrza Eugeniusz Stodolak pamięta, że jego teść opowiadał o włosach znalezionych w piwnicach dawnej przędzalni.
Ale media niemieckie przytaczają opinię prof. Gregora Schöllgena z uniwersytetu w Erlangen, który twierdzi, iż nie znalazł w żadnym z niemieckich źródeł dowodów na to, że włosy znalezione po wojnie w Kietrzu wykorzystywane były w fabryce Schaefflera. Profesor przez dwa lata na zlecenie Marii-Elisabeth Schaeffler badał przeszłość rodzinnej firmy Wilhelma i Georga Schaefflerów.
Wdowa postanowiła dowiedzieć się więcej o przeszłości firmy, którą przejęła w roku 1996, po śmierci męża Georga. Bo dotąd oficjalna historia INA Holding zaczynała się od roku...1946. Bracia Schaeffler nigdy oficjalnie nie wspominali, że już wcześniej prowadzili wielkie interesy na wówczas niemieckim Śląsku.
Schoellgen twierdzi, że w Katscher było kilka fabryk pluszu i dywanów, nie tylko fabryka Schaefflera. Jednak, choć przed dwa lata prowadził swe badania, nie potrafi powiedzieć, na terenie której z nich wykorzystywano włosy z Auschwitz. Profesor nigdy też w Kietrzu nie był.
Przeciwstawną tezę do niemieckiego historyka stawia dr Andrzej Strzelecki z muzeum w Oświęcimiu. W wielu pracach, które publikował, stwierdza: "Odbiorcą ludzkich włosów z KL Auschwitz był niewątpliwie zakład przemysłowy "Teppichfabrik, G. Schoeffler AG", położony w stosunkowo niedalekiej odległości od Oświęcimia, w miejscowości Kietrz (Katscher) na Opolszczyźnie, funkcjonujący po wojnie jako "Śląskie Zakłady Pluszu i Dywanów Kietrz".
Dr Strzelecki dodaje: "W chwili wyzwolenia Kietrza na terenie wymienionej fabryki znaleziono włosy o wyglądzie włosów ludzkich o łącznej wadze co najmniej 1950 kg, co odpowiada 40 tysiącom ludzi, którym te włosy obcięto. Znaleziono tu też bale materiału - włosianki. Po odbiór włosów i włosianki pojechali do Kietrza ówcześni pracownicy Muzeum w Oświęcimiu (jego byli więźniowie) Józef Odi i Jerzy Pozimski. Na workach z włosami znajdował się napis "KL Au".
Dr Strzelecki opiera swoje badania na kilku dokumentach, których oryginały znajdują się w archiwum IPN. Najważniejszymi dokumentami, które obciążają odpowiedzialnością fabrykę Wilhelma Schafflera za przerób ludzkich włosów, są zeznania dwóch pracowników fabryki: Juliana Kirschke i Henryka Linkwitza z maja 1946 r. opatrzone sygnaturą prokuratury w Gliwicach. Obaj byli długoletnimi pracownikami zakładu (od 1920 i 1932), Kirschke był kierownikiem technicznym. Zeznaje, iż włosy przywieziono do Kietrza w 1943 r.; wykonywano z nich nici. Przyznaje, że jako długoletni pracownik i fachowiec w branży tekstylnej, rozpoznał iż były to włosy ludzkie. Potwierdzeniem tych zeznań są ekspertyzy; ich fotokopie także znajdują się w oświęcimskim muzeum. Ekspertyzy włosów i włosianki przywiezionej z Kietrza zostały przeprowadzone w Zakładzie Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie w latach 1946 i 1949. Badania jednoznacznie określają, iż są to włosy ludzkie. Stwierdzono w nich obecność cyjanowodoru - podstawowego składnika gazu cyklonu B, używanego w komorach gazowych.
Fortuna z żydowską przeszłością
Oprócz włosów z Oświęcimia jest jeszcze drugi aspekt mrocznych i ukrywanych dotąd przed opinią publiczną źródeł powojennej fortuny Schaefflerów. Media niemieckie piszą, że Schaeffler wzbogacił się dzięki bardzo korzystnemu przejęciu fortuny żydowskiego właściciela, europejskiego potentata w produkcji dywanów i pluszu Ernsta Franka. To Frank zbudował w miasteczku Katscher tkackie imperium, w latach 20. postawił olbrzymi, 6-piętrowy gmach nowoczesnej fabryki dla 700 robotników. W 1927 Franz zakupił położoną koło dworca fabrykę czekolady Sobzika. W roku 1929 otrzymał tytuł honorowego obywatela Kietrza.
W roku 1933 z powodu swego pochodzenia musiał opuścić teren Niemiec. Fabryka otrzymała wówczas nazwę "Davistan-Werke", zarządzał nią dyrektor Breitschädel. W roku 1939 firmę "Davistan-Werke" kupił Wilhelm Schaeffler z Berlina, wysoki urzędnik Dresdner Banku, który ze źródeł bankowych wiedział, jak cenną rzecz nabywa - za około 70 proc. rynkowej wartości.
Syn ówczesnego dyrektora, Günter Breitschädel opisuje dotąd nieznane szczegóły przedwojennej działalności Wilhelma Schaefflera na łamach "Leobschuetzer Heimatblatt" w roku 2008: ponieważ Schaefflerowi nie podobało się brzmienie nazwy "Davistan", bo kojarzyło mu się z żydowsko brzmiącym "David Stern", zaproponował nową nazwę: Breitschädel&Schaeffler lub Schaeffler&Breitschädel. Dyrektor fabryki nie zgodził się z żadną z obu propozycji, gdyż nazwa "Davistan" była już bardzo znaną marką w Europie i w świecie. W związku z tym Breitschädel zmuszony był udać się na przedwczesną emeryturę.
Tak powstała w 1942 r. w Kietrzu firma "Schaeffler-Werke". 33-letni Schaeffler wstąpił w 1941 roku do NSDAP. Oprócz dywanów, pluszu, krymek, tkanin papierowych, zaczął tu produkować części dla przemysłu zbrojeniowego, był dostawcą m.in. części do gąsienic czołgowych.
Zatrudniał też więźniów z Polenlager 92 w Kietrzu. Został uznany za "UK" , czyli "niezastąpionego" dla państwa niemieckiego, dlatego nie powołano go do armii.
W styczniu 1945 r. bracia Schaeffler zdążyli uciec z Kietrza. Załadowali najcenniejsze maszyny do kilkudziesięciu wagonów, zabrali ze sobą kilkuset tkaczy - pracowników fabryki pluszu, dywanów, tkalni, przędzalni, wykańczalni, farbiarni wraz z ich fachową wiedzą.
Osiedlili się we frankońskim miasteczku Schwarzenhammer. Rok później, 14 marca 1946 r. do burmistrza miasta Herzogenaurach przychodzi telegram: dr Wilhelm Schaeffler z Schwarzenhammer prosi o rozmowę. Tak zaczęła się oficjalna historia firmy Schaeffler Gruppe. Początki firmy, która cudownie wystartowała z dużym kapitałem finansowym, ludzkim i maszynowym w małym miasteczku, opisuje numer 18 gazety lokalnej "Herzogenauracher Heimatblatt" z okazji 50-lecia istnienia firmy, 6 listopada 1997 roku.
Choć profesor Schölgen z Erlangen zbadał przedwojenną przeszłość braci Wilhelma i Georga Schaefflera już kilka lat temu, nigdy jego badania nie zostały w Niemczech opublikowane. Ukazały się dopiero w miniony czwartek na łamach magazynu "Cicero".
Pozostałości po firmie w Kietrzu to dziś strasząca wyłamanymi futrynami drzwi i okiennic, zdewastowana przez złomiarzy i szabrowników ruina. Ta jedyna pamiątka po wielkiej przedwojennej fortunie rodziny Schaeffler, odżyło teraz na chwilę w mediach całej Europy. Jak potoczą się dalsze losy tej fortuny, to zależy od decyzji rządu Angeli Merkel. Jeśli rząd nie udzieli pomocy Marii-Elisabeth Schaeffler, firma zapewne zbankrutuje.