Artykuły prasowe
- Rondorosse: Smak polskiego wina numer jeden w Europie
- Przegrywamy Grotowskiego
- „Edward Stachura z tego świata” - powody i konsekwencje
- Doskonałość z przypadku - Janusz Kapusta
- Opolska kroszonka na starcie do UNESCO
- Z fabryką w plecaku. Joachim Gabor
O Balcarzowicach koło Strzelec Opolskich głośno było w mediach w 2008 roku. To tędy przeszło tornado, które spustoszyło niemal doszczętnie tę malowniczą wioskę. Dziś Balcarzowice to jeden z najważniejszych adresów na enologicznej mapie Polski. Tutejsze wino już od trzech lat „tradycyjnie” wygrywa międzynarodowy konkurs Galicja Vitis. W tym roku za najlepsze europejskie wino różowe uznano Rondorosse z Balcarzowic.
Zadziwia fakt, że w rodzinie balcarzowickich winiarzy jeszcze kilka lat temu nikt nie miał pojęcia, jak się winną latorośl uprawia. W roku 2017, gdy Marcin Ćwielong odebrał telefon od przewodniczącego jury i usłyszał, że jego wino wygrało konkurs, musiał odpowiedzieć na kilka pytań, między innymi właśnie o tradycje winiarskie w rodzinie, o uprawiany zawód. Jurorzy konkursu zaniemówili, gdy okazało się, że Marcin to „tylko” dyrektor, żona Jolanta – stomatolog, a rodzice – emeryci i hobbyści.
Nic do stracenia
Zabawną anegdotą, powtarzaną przez Marcina jest opowieść, jak w ogóle doszło do pierwszego zgłoszenia… Otóż natknął się przypadkiem w branżowym czasopiśmie na ogłoszenie o konkursie Galicja Vitis. A ponieważ miał kilka butelek białego Muscatto w zapasie ze świeżo założonej przydomowej winnicy, wypełnił druk zgłoszeniowy i wysłał go, dosłownie w nocy „za pięć dwunasta”. Na zasadzie – nic nie mamy do stracenia. A jak będzie wstyd, to i tak nikt się we wsi o naszej kompromitacji nie dowie, bo kto czyta w Balcarzowicach gazetę „Czas wina”… No nikt.
Winnicę założyły dwie spokrewnione rodziny: Ćwielongów i Olszewskich. Jeśli można w ogóle mówić o winiarskiej tradycji, to z wytwarzaniem trunku na własny, domowy użytek było w ich przypadku podobnie, jak w każdym niemal śląskim domu: każdy „coś tam” potrafi z własnej winorośli sporządzić. Klimat się ociepla, gleba sucha, wapienna, kamienista jest zdatna pod uprawę, zatem hektar własnej ziemi na pagórku położonym naprzeciw domu aż się prosił o zagospodarowanie. I tak oto, „po prostu”, z ciekawości sadzonki zostały zakupione i posadzone w roku 2013. Szczepy pod wino białe: Riesling, Muscat i Solaris, a wino czerwone to Pinot noir, Regent i Rondo.
Jak w Austrii
Marcin Ćwielong jest dyrektorem polskiego oddziału jednej z niemieckich firm, produkujących beton. Podczas licznych podróży służbowych do Dolnej Austrii, w rejonie Traisental zachłysnął się widokiem winnic i austriacki obrazek zapragnął mieć pod własnym domem. W okolicy Strzelec Opolskich winną latorośl uprawia się już od średniowiecza. Tradycję przynieśli w te tereny cystersi. W herbie Strzelec Opolskich winna gałązka istnieje od roku 1600.
Rodzina Ćwielongów i Olszewskich gości z dnia na dzień coraz więcej osób, które postanawiają na chwilę zboczyć z trasy dojazdowej do autostrady z Opola w kierunku Katowic, bo „w radiu mówili”, że tu mają najlepsze polskie wino. Ludzie nie dowierzają, że może ono mieć smak szlachetnego trunku, znanego z winnic śródziemnomorskich, zachodnich, raczej spodziewają się średnio smakującego „kwasiora”.
Hobby i radość
Zapytany o przepis na sukces, Marcin odpowiada: – Dobry rok. Odpowiednio dobrane drożdże. Próby i błędy. Radzenie się znajomych. Wpływ na jakość ma odpowiednia zawartość cukru i kwasowość w winie. Dlatego ważny jest odpowiedni termin zbioru. Przed prasowaniem winogron oddzielamy szypułki od gron, żeby do wina nie dostał się gorzki smak. Nie dodajemy ani grama cukru. No i dużo wiary, pracowitości, optymizmu…
Winnica to dla obu rodzin hobby i radość. Marcin i Jola pracują na niej po godzinach pracy w swoich firmach, a rodzice – na emeryturze. Do pomocy przy zbiorach przychodzą mieszkańcy wioski za darmo. Tylko z urzędami trzeba toczyć od samego początku walkę, przysłowiową walkę z wiatrakami… Marcin tak pisze na swojej stronie internetowej: „Prowadzenie winnicy to dla nas niezwykła pasja, niestety czasami stają na drodze urzędnicy, którzy próbują udowodnić swoje racje. Nie mówiąc już o ciągłych kontrolach, jakie nas napotykały na drodze. Żeby założyć winnicę i ją zalegalizować, potrzebowaliśmy ponad półtorej roku papierologii i ciągłych wniosków odbiorów i kontroli różnych urzędów… Nie dziwi więc fakt, że w Polsce jest zarejestrowanych zaledwie kilkaset winnic”.
W województwie opolskim są tylko dwie winnice, szkoda, bo to na pewno jest wielkim walorem dla regionu. Dziś Marcin Ćwielong obmyśla, jak stworzyć pierwszą na Opolszczyźnie mapę enologiczną, gdzie umieściłby lokalizacje winnic oraz trasy turystyczne, na wzór tych, które zna w Traisental.
Uda mu się na pewno…
Postać Grotowskiego to coś więcej niż tylko kultura Opola. To promocja Opola w świecie. Na wrocławskiej stronie internetowej: "rokgrotowskiego" widnieje program obchodów w dniach 12-15 stycznia i w kolejnych miesiącach. Doceńmy starania wrocławian o to, jak bardzo miasto Opole - kolebka Teatru Laboratorium - będzie A.D. 2009 promowane w dziesiątkach tytułów medialnych na świecie - bez odrobiny naszego w tym udziału - pisze Teresa Kudyba w Gazecie Wyborczej - Opole.
We wczorajszym artykule "Gazeta" opisała, jak to Opole - jak zwykle - przespało ważną rocznicę. Tym razem 10. rocznicę śmierci Jerzego Grotowskiego, największego reformatora światowego teatru XX wieku. I to w Roku Grotowskiego, ustanowionym przez UNESCO na 50-lecie założenia przez niego Teatru Laboratorium 13 Rzędów w Opolu.
I tak oto Wrocław i cała teatralna Europa inaugurują w przyszły poniedziałek obchody. Bo gdy tylko w 2007 r. zapadała decyzja o objęciu wszystkich wydarzeń Roku Grotowskiego patronatem najwyższej światowej rangi, to Wrocław od razu rozpoczął starania: już było gotowe logo Roku, zarys programu, lista zaproszonych teatrów, znakomitych gości.
***
Zajawka jubileuszu zahaczyła też o Opole. 16 stycznia, dokładnie rok temu, w Galerii Sztuki Współczesnej odbyło się świetne spotkanie z dyrektorem Instytutu im. Grotowskiego Jarosławem Fretem i projekcja filmu dokumentalnego "List z Opola". Sala była przepełniona. Także studenci UO poprzez majowy performance (13 postaci ubranych na czarno, w białych maskach) zaznaczyli swą aktywność w przypominaniu zwykłym przechodniom sylwetki opolskiego mistrza teatru ubogiego. Zatrzymali się w pięciu miejscach, charakterystycznych dla Mistrza: na dworcu PKP, przy kiosku z gazetami koło poczty, w Masce, gdzie był jego teatr, na schodach kościoła "na Górce", gdzie udzielał wywiadu do filmu, oraz przy pomniku na wzgórzu uniwersyteckim. Kreatywna, ciekawa inicjatywa oddolna, warta wsparcia i kontynuacji.
To całkiem naturalne i wcale mnie nie oburza, że większość opolan nie zna ani postaci Jerzego Grotowskiego, ani zasad tworzonego przez niego teatru. To niemożliwe, by tak trudna sztuka i tak nietuzinkowa postać mogły istnieć w świadomości całej społeczności. Jedni walą tłumami na "Serduszka dwa", darmowe pokazy sztucznych ogni pod ratuszem i niedzielne zakupy "nie dla idiotów", inni chodzą do teatru. "Laboratorium" zawsze było teatrem dla koneserów i niechże takim pozostanie.
Jednak można by w tym roku, Roku Grotowskiego, wprowadzić do programów lekcji języka polskiego spacer po Opolu śladami Grotowskiego. Film "List z Opola" musi się znaleźć koniecznie w każdej szkole średniej. Nie wiem, ile kosztuje zakup praw do wykorzystywania tego filmu, ale na pewno nie więcej niż te rachityczne witacze na rogatkach "Opole - miasto bez granic".
***
Nieobecność sylwetek wybitnych opolan w naszej świadomości to wina szkoły i niedorozwoju edukacji regionalnej. To także wina braku właściwej promocji regionu i miasta. Ale o tychże brakach pisałam na łamach "GW" wielokrotnie i bezskutecznie, jak nawiedzona. Nie mogę powtarzać tego samego w kółko, że Opole nie jest "miastem bez granic", a Opolskie nie jest "kwitnące", bo urzędnicy są ode mnie dużo mądrzejsi.
Nasze, opolskie świętowanie styczniowej inauguracji Roku Grotowskiego jedynie w formie "uczestnictwa" prezydenta miasta Opola na wrocławskiej konferencji to kpina.
Szefowa wydziału kultury UM Dorota Michniewicz mówi "Gazecie": "Czekaliśmy na rozstrzygnięcie konkursu na działania kulturalne, licząc na to, że któraś z organizacji pozarządowych będzie zainteresowana uczczeniem tej rocznicy. Niestety, tak się nie stało".
Niestety, cóż, pechowo. Organizacje pozarządowe nawaliły, więc miasto ma problem z obchodami Roku Grotowskiego z głowy. Wydział kultury ma spokój, bo żadna "organizacja pozarządowa" nie zechciała wyręczyć stolicy regionu w organizacji obchodów, wchodząc w jakiś tam przetarg na jakieś tam parę tysięcy złotych.
Siedziba wydziału kultury ratusza jest w tym samym budynku, co departamentu kultury urzędu marszałkowskiego, parę stąd kroków do uniwersytetu, teatru, galerii. Ale potrzeba było chęci, aby się porozumieć i wspólnie stworzyć opolskie obchody Roku Grotowskiego.
Bo postać Grotowskiego to coś więcej niż tylko kultura Opola. To promocja Opola w świecie. Na wrocławskiej stronie internetowej: "rokgrotowskiego" widnieje program obchodów w dniach 12-15 stycznia i w kolejnych miesiącach. Doceńmy starania wrocławian o to, jak bardzo miasto Opole - kolebka Teatru Laboratorium - będzie A.D. 2009 promowane w dziesiątkach tytułów medialnych na świecie - bez odrobiny naszego w tym udziału.
PS. Gdy w październiku zgłaszałam w TVP Wrocław temat na reportaż: "Opole a Rok Grotowskiego", spytano mnie, skąd wiem, że w Opolu będzie "cichosza". - Ano z doświadczenia - odpowiedziałam.
Sted jest jedynym z grona bohaterów moich filmów, który mimo że od dawna nie żyje, to… żyje w mojej codzienności.
Przejawów tej nieśmiertelności jest kilka, ale wybiorę najjaskrawszy. Żyje przede wszystkim dzięki przyjaźni, jaka zrodziła się między mną – autorką filmu a bratankiem Steda Jerzym Stachurą Juniorem. Żyje w obrazach, którymi Junior obwiesił mój dom; maluje nawet po meblach, deskach, kamieniach. W całym domu i przed domem – Stachura. W całej jaskrawości…
Pokolenie zachłyśniętych literaturą
Film dokumentalny „Edward Stachura z tego świata” powstał w 2014 roku, w 35. rocznicę tragicznej śmierci Steda. Jestem z pokolenia ówczesnych licealistów (matura 1980), zachłyśniętych literaturą , którzy mieli szczęście trafić na dobrego polonistę. Znakomite opolskie II Liceum Ogólnokształcące i niezapomniana prof. Wanda Pilch… Od tego się wszystko zaczęło.
Pamiętam nie tylko jego świetną poezję i prozę, czytaną bez szkolnego przymusu, ale także całą modną oprawę, którą z jakimś nabożeństwem przyswajaliśmy. Gra na gitarze, torba-chlebak, szalik owinięty niedbale, o prawdziwe dżinsy było trudniej… Tak, to była owa ogólnopolska „stachuromania”, ale nie powierzchowna, jak to dziś z modami bywa. Na pewno nie.
Żeby dojść do kwestii genezy mojego filmu, muszę dodać, że nie ze szkolnego podręcznika uczyła nas w ostatniej klasie pani profesor. Raczej ze znakomitego, aktualnego do dziś kompendium Artura Hutnikiewicza „Od czystej formy do literatury faktu”. Gdyby nie książka Hutnikiewicza, napisana w kopernikańskim Toruniu, pozostająca jedną z najważniejszych pozycji w mojej bibliotece, może nigdy nie znalazłabym się w tym miejscu, gdzie mnie los zagnał, 10 kilometrów od Łazieńca – okolic Steda. Miałam zostać lekarką. Osobowość polonistki z opolskiej „dwójki” zaważyła na ukształtowaniu moich humanistycznych zainteresowań, wrażliwości, późniejszych studiach i bezkompromisowych wyborach.
Ogrody pod Ciechocinkiem
Po 50 latach życia i twórczego działania w Opolu postanowiłam zamienić Odrę na Wisłę, a Śląsk na Słońsk – historyczną osadę pod Ciechocinkiem. Tak nagle, bo doświadczyłam, że w tym mikroklimacie skutecznie leczy się moje nadciśnienie tętnicze. I tu, w moim nowym domu, pojawia się druga postać, bez której film nigdy by nie powstał.
„Ojcem chrzestnym” dokumentu „Edward Stachura z tego świata” jest mój kolega z Opola, publicysta, dziennikarz Marian Buchowski, najwybitniejszy w Polsce autor biografii Edwarda Stachury. Marian przyjechał do mnie, do Ciechocinka z żoną Basią, bo dokumentował jeszcze jakieś detale potrzebne mu do dopracowania druku książki „Buty Ikara”. Pojawili się na Matki Boskiej Zielnej, 15 sierpnia. Basia z bukietem polnych kwiatów, zielska wszelakiego, obwiązała zeschłe badyle sznurkiem i powiesiła mi to przy kuchennym karniszu.
– Zerwane z ogrodu Edwarda Stachury w Łazieńcu – oznajmiła Basia. A mnie ten symboliczny akt skojarzył się wiadomo z czym – Sted zmarł tragicznie… 18 sierpnia obchodziłby urodziny, tak jak mój ojciec, bo są z tego samego rocznika.
Kredyt na całą jaskrawość
Nie byłoby tego dokumentu, gdyby nie Wanda. Wanda Wasicka, zaprzyjaźniona poetka z pobliskiej Nieszawy. To ona przekazała mi telefon do Jerzego i pokazała nadwiślański Przypust, gdzie powstawała „Cała Jaskrawość”. Zadzwoniłam do Jerzego z prośbą o nagranie jednego dnia zdjęciowego w Łazieńcu, w domu rodzinnym Steda. Jerzy skontaktował się z Żano i Elianą – rodzeństwem Edwarda. Nie znałam nikogo ze Stachurów osobiście. Jak mi potem opowiedzieli, ta pierwsza i jedyna przekonująca rozmowa telefoniczna zaważyła – otrzymałam rodzinny kredyt zaufania.
Poprosiłam Mirka Basaja – operatora i Piotra Stachowskiego – montażystę. Ponieważ raczej nigdy nie zabiegam o zlecenia z telewizji, dzięki czemu zachowuję niezależność autorską i produkcyjną, film tworzył się bez finansowania i miejsca antenowego. O ile pamiętam, stać nas było chyba jedynie na cztery dni zdjęciowe. W takich spontanicznych okolicznościach, bez szczególnej dokumentacji i bez pieniędzy na produkcję, powstawała pierwsza w Polsce filmowa opowieść, osnuta w okolicy dzieciństwa i młodości legendarnego Steda.
Rękopisy idola
Po premierowej projekcji w sali Miejskiego Centrum Kultury w Aleksandrowie Kujawskim a potem w wielu, wielu innych miejscach w Polsce jeden i drugi Stachura towarzyszą mi już stale w zawodowym i prywatnym życiu. Kilka razy w roku jestem zapraszana razem z Juniorem na spotkania autorskie, które Jerzy wraz z synami Patrykiem i Krzysztofem ubarwia muzyką, malarstwem i poezją.
Nie wspomnę wszystkich tych miejsc po kolei, bo ich cele i przebieg są podobne, kameralne, ubogacające. Szczególnie doceniam wydarzenie, które zorganizował Artur Wolski w warszawskim kinie Atlantic. Wystąpiła wtedy z nami bratanica Steda Monika Stachura. Jej obecność w filmie jest dla mnie szczególnie istotna, nie tylko z tego powodu, że wzruszająco opowiedziała o okolicznościach śmierci i kultu autora „Się”. Wypożyczyła mi wszystkie oryginały rękopisów Edwarda Stachury, abym je zeskanowała na potrzeby filmu. Trzymałam je w ręku, nie dowierzając wciąż, że to się dzieje naprawdę. Mirek filmował jeden po drugim w moim domu w Ciechocinku. Pomyślałam wtedy o nieżyjącej już polonistce z „dwójki”, prof. Pilch…jakże ona właśnie chciałaby dotknąć tych słów nabazgranych odręcznie przez idola – zwłaszcza z jej epoki.
Pokazy i plenery
Ogromnym wsparciem w misji upowszechnienia filmu „Edward Stachura z tego świata” obdarował mnie Wojtek Zaguła z toruńskiej agencji „SOS Music”. Organizował w roku 2014 jubileuszowy koncert „Stachura. Wielkie świętowanie”, trafił na mój film aż w Bieszczadach. Pokazał go marszałkowi województwa kujawsko-pomorskiego i w efekcie, województwo zakupiło licencję na wykorzystanie dokumentu w celach promocyjnych i edukacyjnych. Potem były nominacje na Festiwalu Sztuki Faktu, festiwalu filmowym Tofifest i wielokrotne emisje telewizyjne.
Kilka razy w roku Jerzy Stachura razem z żoną Edytą przyjeżdżają do mojego domu, organizują w nim malarskie plenery. Wszystkie obrazy, jakie zostawiają po sobie, są szczególnie mi bliskie, wiążą się z atmosferą naszych spotkań. Ale ten pierwszy, który Jurek malował na planie filmowym, czyli „Cała Jaskrawość” – ma dla mnie znaczenie osobiste najbardziej. Jerzy twierdzi, że tak właśnie wyglądała cała jaskrawość, jaką dojrzał Sted na Kujawach Białych, które wszak i dla mnie stały się na twórczej drodze drugą ojczyzną, zdecydowanie tą bliżej Boga i ludzi.
„Edward Stachura z tego świata”
45-minutowy dokument, zrealizowany w 2014 roku w 35-rocznicę tragicznej śmierci legendarnego Steda. Film przedstawia miejsca i osoby związane z biografią i twórczością poety na Kujawach Białych. Są to: Łazieniec, gdzie mieszkał z rodziną, Ciechocinek – Tężniopolis, gdzie napisał pierwszy wiersz. Jest i Nieszawa – magiczne miasteczko nad Wisłą, w którym zobaczył i opisał „Całą jaskrawość”. I Toruń, gdzie młodzi ludzie grają dziś jego Piosenki.
Na początku – wizyta w domu rodzinnym i spotkanie z bratankiem Steda. Jerzy Stachura, poeta, bard, malarz mieszkający w Gdyni, maluje obraz: „Całą jaskrawość”, śpiewa „Balladę dla Potęgowej”. Na dworcu kolejowym w Aleksandrowie Kujawskim pisarz i przyjaciel Steda Marek Badtke i burmistrz Andrzej Cieśla rozmawiają o wizjach odtworzenia dla potomnych miejsc, w których zaznaczył swą obecność Stachura. Leszek Rojek, kuzyn poety, opowiada o dzieciństwie spędzonym w Łazieńcu. Bratanica poety, Monika Stachura wspomina relacje rodzinne i zastanawia się, czy Sted „był z tego świata”.
Nominacje: Toffifest, Festiwal Sztuki Faktu.
scenariusz i reżyseria: Teresa Kudyba
zdjęcia: Mirosław Basaj
montaż: Piotr Stachowski
konsultacja: Marian Buchowski
fotografie i rękopisy ze zbiorów Moniki Stachury i Mariana Buchowskiego
produkcja: tressFILM 2014
"Człowiek nie wie, czego nie wie, dopóki się nie dowie, czego nie wiedział" - Janusz Kapusta
Janusz Kapusta zasługuje na solidny dokument. Na razie udało mi się zrealizować zaledwie kilkunastominutowy reportaż, nakręcony w krótkiej przerwie pomiędzy jego pobytem w Nowym Jorku, Warszawie i Ciechocinku. Nasze uzdrowisko Janusz odwiedza czasami. Wtedy rozmowy zawsze zaczynają się i kończą na nieskończoności… Bo Janusz Kapusta – odkrywca K-drona odkrył nieskończoność.
Na słowo z kosmosem
– Wziąłem kartkę, podzieliłem na pół i na górze narysowałem korytarz zmierzający do punktu zbiegu na horyzoncie. Wyszła jakby piramida widziana od dołu. Żeby była nieskończoność, wywinąłem tę perspektywę na drugą stronę. Powstało coś dziwnego, zwłaszcza że jak zamknąłem to w kwadrat, nabrał takich właściwości, że można go było rozciągać w nieskończoność.
– Artysta stara się rozmawiać z kosmosem a odkrywca to człowiek, z którym kosmos rozmawia – tak mówi o sobie Janusz Kapusta. – Odkrywca wzbogaca nas o coś, o czym do tej pory nie wiedzieliśmy. Kolumb też nie wiedział, że Ameryka istnieje, zanim jej nie odkrył. Każde odkrycie wydarza się przypadkiem. Mnie się przytrafił nowy kształt w wyniku rozważań na temat nieskończoności. Odkryłem nieskończoność, którą możemy zobaczyć. Nigdy do niej nie dojdziemy, a jednak możemy ją – dzięki mnie – ujrzeć.
Jedenaste: bez granic
Janusz Kapusta ujrzał i narysował nieskończoność. Swój rysunek zabrał do Nowego Jorku w roku 1981, dokąd wyjechał tylko „na chwilę”, by zilustrować książkę Andrzeja Pastuszka. Zatrzymał go stan wojenny. Po czterech latach pobytu w Stanach na bazie rysunku powstał nowy kształt geometryczny, nazwany przez autora K-dron. To jedenastościan, którego możliwości wykorzystania są nieograniczone. Janusz Kapusta mówi, że K-dron jest strukturą zadziwiająco prostą i skomplikowaną zarazem. Raz odkryty, nie może zostać ulepszony – podobnie jak nie sposób ulepszyć sześcianu. Forma podstawowa tego jedenastościanu ma kwadratową podstawę, a główna ściana, w kształcie rombu, nachylona jest do niej pod kątem 45 stopni. Oglądany z góry, K-dron jest kwadratem wpisanym w kwadrat. Jego powierzchnia jest zarazem symetryczna i niesymetryczna, wklęsła i wypukła. Nazwa K-dron pochodzi od połączenia końcówki – hedron (używanej w języku angielskim na określenie ściany w wielościanie) i litery „K” (bryła ma jedenaście ścian, a „K” jest jedenastą literą alfabetu angielskiego).
Inny globus
Janusz Kapusta najczęściej pokazuje przyjaciołom wymyślony przez siebie kształt w postaci mapy świata, przedstawionej w formie K-drona. Świat rozrysowany w jedenastościanie ukazuje całkiem inaczej proporcje i położenia miejsc na Ziemi, aniżeli znamy je z globusa. Wyjaśniając to nowatorskie przedstawienie z jednej strony Ziemi a z drugiej nieba, artysta żartuje, iż na tak nowe odwzorowanie globu mógł wpaść tylko ktoś z kraju Kopernika.
Janusz Kapusta jest twórcą logotypu „Polska Wielki Projekt”. K-dron został wybrany przez ministerstwo rozwoju jako logo Polski innowacyjnej, w kwietniu 2017 roku zaprezentowany został na największych targach przemysłowych na świecie w Hanowerze.
Teresa Kudyba
***
Janusz Kapusta: artysta, filozof, odkrywca K-dronu, jedenastościennej bryły geometrycznej, rysownik „New York Timesa”, wybitny polski architekt, grafik, pisarz, odkrywca K-dronu, jedenastościennej bryły geometrycznej. Specjalizuje się w małych formach graficznych, plakatach, ilustracjach do magazynów i książek. Od 1981 mieszka w Nowym Jorku. W Polsce zamieszcza rysunki w „Rzeczpospolitej”. W 2004 opublikował swoje odkrycie, w którym po raz pierwszy w historii udało mu się połączyć złoty i srebrny podział w jednej geometrycznej konstrukcji. 30 maja 2009 w Kole odsłonięto pomnik odkrytej przez Janusza Kapustę bryły, a 30 września 2013 zrobiono to w Wolsztynie. W roku 2012 rzeźba K-dronu stanęła w Elblągu.
Dzisiaj, gdy w każdej gminie, szkole, domu kultury odbywają się masowo konkursy kroszonkarskie, gdy dzięki popularyzatorskiej misji pokoleń twórczyń (i twórców) ludowych opolskie jajo „poszło w świat”, a co jedno piękniejsze, misterniejsze i nie sposób wybrać ideału – warto przypomnieć osobę, która dla wypracowania właśnie tego kunsztownego wzoru zrobiła krok pierwszy – ten nazywany potocznie „milowym”.
W ciągu swojego życia wykonał ponad 8.500 kroszonek, każdą z innym ornamentem. Jerzy Lipka wypracował typowe, powielane później masowo wzory kwiatów, szlaczków, to on jest pierwszym autorem setek wierszyków wyrytych na opolskich kroszonkach. Eksperymentował z farbowaniem jaj naturalnymi barwnikami: ozimina, liście cebuli, szyszki olchy, kora dębu… aż do stworzenia receptur idealnych, zarówno w zakresie technologii produkcji, jak i przechowywania barwników. To on wprowadził na Opolszczyznę jajko strusie, na którym wydrapał pierwszą kroszonkę: debiut odbył się na farmie strusi w niemieckim Hambach.
Ale co najważniejsze: To panu Jerzemu Opolszczyzna zawdzięcza mistrzowski, delikatny jak pajęczynka ryt, tak bardzo charakterystyczny dla marki „kroszonka opolska”. Bowiem właśnie ten skromny ślusarz z Obrowca wymyślił i w latach 1951-1976 stopniowo udoskonalał narzędzia do skrobania jajek tak mozolnie i uparcie, aż wreszcie skonstruował idealny do tego celu nożyk ze stalowym ostrzem, którym posługują się twórcy ludowi na Opolszczyźnie. Oczywiście, po kolejnych etapach „udoskonaleń” nie jest to już ten Lipkowy pierwotyp zapewne, ale nie licytujemy w tym miejscu, czyj nożyk najlepszy, zgodnie z anegdotycznym wywodem, co było pierwsze: jajko czy kura… Zależy nam na pamięci o człowieku, który postawił drogowskaz. Ten z pozoru banalny wynalazek ma cztery ostrza, dzięki którym można wykonywać jednym narzędziem linie o różnych grubościach rytu. Po wielu eksperymentach pan Jerzy zdecydował, że najlepszym materiałem do produkcji noży rytowniczych jest stal narzędziowa o symbolu S 18 i S 20, którą należy stosownie długo hartować. Wszystkie swoje wynalazki Lipka przekazywał do Muzeum Śląska Opolskiego, by jako wzór służyły pokoleniom. Wcześniej jajka skrobało się „gnypem” – nożem szewskim, brzytwą, żyletką, nożyczkami. Wzory były większe, toporne, bardziej „ludowe”. Wytworzenie nożyka – „skrobouka”, spowodowało że opolska kroszonka z epoki ludowego, obrzędowego „prymitywizmu” wprowadzona została „na salony”, w obszar designu, który dziś zachwyca już nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.
Jerzy Lipka zadebiutował jako twórca ludowy w 1968 roku na konkursie kroszonkarskim w Oleśnie. Brał udział w 36 konkursach regionalnych, zdobywając zawsze, czyli 36 razy I miejsce.
Ukoronowaniem jego twórczej pracy była wydana w 2005 roku książka „O jajku prawie wszystko, czyli o wielkim dziele sztuki na małej skorupce” (Wydawnictwo Nowik). Ta książka jest elementarzem opolskiego kroszonkarstwa. Warto przy tej okazji dodać, że pierwszą koronę żniwną o bardzo popularnym dzisiaj splocie ażurowym także wykonał Jerzy Lipka w roku 1961.
2006: Promocja z jajem po raz pierwszy
Każdy region ma swoje popisowe produkty, charakterystyczne i niepowtarzalne. Odkąd sięgam pamięcią, jeśli chcemy być oryginalni, bardzo często właśnie opolską kroszonkę czy malowaną porcelanę kupujemy w prezencie, jadąc gdzieś daleko w świat. Bo są to rzeczywiście dzieła sztuki, a wykonane przez nas samych, przez rodzimych, domorosłych artystów z sąsiedztwa, ofiarowane od serca. Z tego przekonania powstał w roku 2006 pomysł, żeby właśnie wokół kroszonki zbudować kampanię promocyjną regionu na świecie. Na 40. Międzynarodowych Targach Turystycznych ITB w Berlinie województwo opolskie zaprezentowało się pod hasłem „Piękno i tradycja”, które to hasło stworzyłam wówczas na zlecenie urzędu marszałkowskiego. Najpiękniejsza Polka, Malwina Ratajczak – Miss Polonia 2005, z szarfą, w koronie, ubrana w ludowy strój, przez kilka dni malowała 2-metrowe, betonowe jajo, przywiezione do Berlina z Górażdży. Hasło powstało ze skojarzenia pradawnej opolskiej tradycji pisankarskiej z tradycją górażdżańską. Po pierwsze: Na opolskim Ostrówku, w miejscu piastowskiego grodu, archeologowie wydobyli najstarsze pisanki, zachowane na terenie dzisiejszej Polski: jaja z gliny i kamienia wapiennego, oblane woskiem pszczelim (zabytki znajdują się na stałej wystawie w Muzeum Śląska Opolskiego). Drugi argument o sile tradycji i hasłowego skojarzenia: Opolskie to kolebka europejskiego przemysłu cementowo-wapienniczego. Po trzecie: Z okolic cementowego zagłębia pochodzi Miss Polonia 2005. Malwina rozdawała autografy na małych betonowych jajkach, których cementownia wyprodukowała z okazji ITB setki. W ten sposób piękna dziewczyna z Krapkowic przyciągała uwagę przechodzących przez pawilon polski. Pytali, co to za region, jakie mamy hotele, drogi, zabytki, atrakcje agroturystyczne czy kulturalne. Prezes Górażdże Beton Maciej Marciniak, ubrany z górniczy strój opowiadał o tradycji cementowo-wapienniczej okolic Opola. Twórczynie ludowe drapały kroszonki, gromadząc przy stoisku setki zaciekawionych turystów z całego świata. Prezentowaliśmy miody z Maciejowa, bo data 40. targów ITB zbiegła się ze światowymi obchodami Roku Dzierżonowskiego.
Po zakończeniu ITB pisanka została przekazana na rok Domowi Polskiemu „Polonicum” przy Potsdamer Platz w Berlinie, potem wróciła do Opola i odtąd zdobi otoczenie Muzeum Wsi Opolskiej.
Koncepcję pierwszej promocji „Kroszonki Opolskiej”, zorganizowanej na tak dużą skalę, z udziałem Miss Polonia, opracował opolski fotografik Mariusz Przygoda, a stoisko przygotowane było dzięki „zgraniu” logistyki i finansów urzędu marszałkowskiego, miast Opola, Gogolina i Górażdże Beton. Za ten swoisty „sojusz umysłów” byłam wówczas odpowiedzialna jako współtwórca tego eventu na prośbę wicemarszałek województwa Ewy Rurynkiewicz. W naszym zamyśle betonowa pisanka miała odtąd promować Opolskie nie tylko na targach. Zaproponowałam urzędowi marszałkowskiemu, burmistrzowi Gogolina i oddziałowi opolskiemu Regionalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad, że powinna się pojawić na rondach miast, kojarzonych z tradycją kroszonkarską i na MOP-ach przy autostradzie – jako symbol, charakterystyczny znak, że oto wjechaliśmy na Opolszczyznę. Wówczas nie było jednak dostatecznej woli ani środków finansowych, aby ten pomysł został zrealizowany. Także kwestia odpowiedzialności za ustawienie tego elementu małej architektury i za późniejszą konserwację jaja stanowiła problem zasadniczy w odpowiedzi na NIE. W kolejnych latach betonowa „Kroszonka Opolska” wędrowała w kopiach wyprodukowanych w Górażdżach po regionie, kraju i Europie.
Promowała Opolskie na największych światowych targach rolniczych, spożywczych i ogrodniczych Gruene Woche w Berlinie, ozdobiła m.in. Gogolin, Kamień Śląski, pojechała do niemieckiego partnera Opola – Ingolstadt, a pomalowaną w kaszubskie wzory zamówiło miasto Wejherowo. Tam, już od kilkunastu lat, przed ratuszem, górażdżańskie jajo jest wystawiane jako największa ozdoba świąteczna. Miasto produkuje promocyjne widokówki z życzeniami, turyści pstrykają komórkami zdjęcia i rozsyłają w świat. Kroszonki opolskie w 2008 roku zawieźliśmy w prezencie jako delegacja dziennikarzy Stowarzyszenia Polskich Mediów do Pekinu. Zdobią witryny redakcji „China Radio International”.
2010: Kroszonka – gigant dla stolicy
W roku 2010, z inicjatywy prezesa Stowarzyszenia Polskich Mediów, Górażdże Beton wykonały największą polską kroszonkę, ważącą 660 kg i mierzącą 3,5 metry wysokości: tego rekordu jeszcze dotąd w Polsce nikt nie pobił. Była ona jedną z głównych atrakcji Jarmarku Wielkanocnego Warszawie, w dzielnicy Praga Północ. Dzięki zaangażowaniu Departamentu Współpracy z Zagranicą i Promocji Regionu Urzędu Marszałkowskiego w Opolu pisanka po przewiezieniu do Warszawy została na miejscu pomalowana w tradycyjne opolskie wzory przez „Szwarne Dziołchy”, które też zaprezentowały tradycyjny repertuar śląskich pieśni a Orkiestra Dęta Górażdże Cement SA przygrywała całej imprezie. Prezes SPM Marek Traczyk wspomina, że gigantyczna kroszonka cieszyła się zainteresowaniem stołecznych mediów już od momentu jej przyjazdu, zdejmowania, po montaż z udziałem dźwigu. Wielu warszawiaków chciało mieć zdjęcie z tym nietypowym opolskim eksponatem, wręcz ustawiały się kolejki. Władze Warszawy zdecydowały o przeniesieniu kroszonki po wielkanocnym festiwalu do praskiego ZOO i dzięki temu powstała tam nowa ścieżka edukacyjna, która funkcjonuje do dziś…
Z kolei 2-metrowa pisanka, wykonana metodą batiku ze wzorem łezki, pisanej szpilką, zdobi otoczenie Tułowickiego Ośrodka Kultury w okresie Wielkanocy i Święta Opolskiej Pisanki od roku 2016 – według pomysłu dyr. Heleny Wojtasik.
Opolska Kroszonka wraz z Opolską Pisanką promują nasz region, a my sami o skali tej promocji nie wiemy. Warto byłoby zatem opisać i „sformalizować” tę opolską markę, ale nikomu przez te wszystkie lata spójna koncepcja nie przychodziła do głowy…
2020: Teraz będą jaja!
W roku 2019 dwie „Opolskie Dziouchy” Sandra Murzicz i Agnieszka Okos, przechodząc ulicą Krawiecką w Opolu, zauważyły szyld: „Narodowy Instytut Dziedzictwa”. Weszły i… Z tego trafienia „swój na swego”, czyli na szefową opolskiego oddziału dr Joannę Banik, powstały formalne wnioski o wpis na Krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Łatwo się pisze o wnioskach, że „powstały”, trudniej się je wypełnia, uzasadnia i skutecznie przeprowadza pomysł od początku do końca. Udało się. Najpierw, 21 sierpnia, minister Piotr Gliński poinformował listownie „Opolskie Dziouchy” o wpisaniu ręcznie malowanej porcelany we wzór opolski na listę NDK. Z kolei 32- stronicowy wniosek o podobny wpis, dotyczący kroszonki, napisały dziewczyny razem z opolskim oddziałem Stowarzyszenia Twórców Ludowych.
Na początku marca 2020 roku opolskie media obiegła głośna „kampania promująca kampanię” wpisania opolskiej kroszonki na listę UNESCO, co było proceduralnym falstartem.
W rzeczywistości taki akt byłby dla regionu ukoronowaniem talentu, pracy, kultywowania tej pięknej opolskiej tradycji przez pokolenia, przez setki, jeśli nie tysiące „twórczyń”, którymi są nasze babcie, mamy, siostry, córki (mężczyzn w tym utalentowanym gronie jest też całkiem sporo). Gdyby nie fakt, że do owego wpisu wniosek nie został złożony… Otóż, o złożeniu formalnego wniosku o wpis na „Listę reprezentatywną niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości prowadzoną w oparciu o konwencję UNESCO” – bo tak prawidłowo brzmi nazwa projektu, zadecydować może, zgodnie z procedurą, jedynie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ścisłym porozumieniu z depozytariuszami i autorami wniosku o wpis „kroszonkarstwa opolskiego” na Listę krajowego dziedzictwa niematerialnego z roku 2019, czyli z „Opolskimi Dziouchami” i Stowarzyszeniem Twórców Ludowych. Jak mówi Sandra Murzicz, inicjatorka i współautorka tamtego pierwotnego projektu, takiej inicjatywy jeszcze nie ma… poza marcową konferencją w Muzeum Wsi Opolskiej, na którą „Opolskie Dziouchy” nie zostały zaproszone. Zamiast radosnego, wspólnego święta, wyszedł taki trochę prima aprilis…
Oczywiście, każda forma promocji pomaga w osiągnięciu celu. Jednak w tym przypadku, gdy proceduralnie to nie od nas zależy uhonorowanie opolskiego jaja na światowym podium, trzymajmy się razem, nie twórzmy przedwczesnych, nieprzemyślanych „kampanii dla kampanii”.
Myślę, że ukłonem dla wszystkich osób zajmujących się na Opolszczyźnie ozdabianiem wielkanocnych jaj, może być zaproponowanie ministerstwu aktu wpisania na listę nie tylko kroszonki, ale także pisanki. W podziękowaniu dla wszystkich rodzimych twórców, którzy jajka wielkanocne „skroubają”, „die Eier kratzen”, woskiem piszą… Bo choć nadal nie wiadomo, czy pierwsze było u nas jajco czy kura, to z całą pewnością, zanim w naszym piastowskim grodzie wydrapali kroszonkę, czyli dopiero w XIX wieku, pierwszym dziełem naszych przodków a zarazem naszym kulturowym dziedzictwem była i jest… słowiańska pisanka.
Teresa Kudyba
Nigdy o nim nie słyszałem – mówią jeden za drugim przechodnie na strzeleckim rynku, tuż obok miejsca, gdzie urodził się najsłynniejszy producent butów w Europie.
- Gabor? Nie znam. Fabryka obuwia, 30 pracowników i sklep? Gdyby tu coś tak dużego było przed wojną, wiedziałbym o tym na pewno – przekonuje nauczyciel historii z miejscowej szkoły.
Młodzi to nie znają historii, bo i skąd. Przypominam sobie wyraźnie ten sklep. Nazywał się „Pius Gabor”. Raz w nim byłem, gdy mama kupowała mi buty do pierwszej komunii. Ale o przedwojennej fabryce nic mi nie wiadomo – mówi Alfons Schnura ze stowarzyszenia Ziemia Strzelecka.
- Gabory tu nawet przyjeżdżają - dodaje Erich Kaluza z ulicy Kozielskiej, który jako jeden z nielicznych mieszkańców Strzelec zna słynną markę i słyszał, że od lat przychodzą z Niemiec paczki dla rodzin byłych pracowników rodzinnego zakładu.
Byłam ich nianią. Hans miał wtedy 16 lat, Hubert 13, Achim 10, Georg 8. W jakim wieku był Bernhard – nie pamiętam – mówi pani Anna.
- Georg przyjechał w ubiegłym roku z synem, żeby mu pokazać rodzinne strony, spał na plebanii. Może któryś z braci był w Strzelcach wcześniej – tego nie wiem. Słyszałam, że Gaborowie zawsze kontaktowali się z naszym nieżyjącym już proboszczem, ks. Stellmannem, od niego dostali nasze adresy. Georg bardzo się interesuje historią rodziny. Tego lata przywiózł do Strzelec Achima z żoną i synem. Widziałam go pierwszy raz od wojny. Tym razem zatrzymali się we Wrocławiu, bo podobno otwierali jakiś duży sklep.
Pani Anna potwierdza, że Joachim Gabor od lat 80-tych, od kryzysu, przysyła byłym pracownikom swego ojca paczki, dwa razy w roku, „pod choinkę” i na Wielkanoc. – Pomaga ludziom, których w ogóle nie zna. Niektórzy już poumierali, a paczki dalej przychodzą, dla wdów, dzieci, rodzin. Kawa, ciasto, wszystko ekskluzywnie zapakowane. Kiedyś przychodziły przez „Pewex”, a teraz kurierem. No i buty. Któregoś dnia osobiście zadzwonił, i spytał, jakie nosimy numery. I przysłał – pani Anna pokazuje kilka par – aż szkoda nosić. To są bardzo drogie buty, skóra jak rękawiczka.
Byłam wzruszona ich wizytą. Tacy sławni i bogaci ludzie, a tacy prości. Tak samo, jak ich rodzice, Lucy i Pius... Poczęstowałam ich obiadem i choć mieli mało czasu, zjedli z nami, tu w tym pokoju. Wszystko pamiętają: że smakowały im makówki i buchty, że ich zabierałam do lasu na jagody. Nie chcieli sami zbierać, tylko wyjadali mi z konewki. I pamiętają, jak rozrabiali, gdy rodzice wychodzili wieczorem do kina. – Najbardziej lubili wtedy rzucać w siebie cukierkami. Gubili je po całym domu, a potem żartowali, że niania zjadła...
W roku 1945, gdy Joachim miał 16 lat, rodziców Piusa i Lucy zastrzelili „wyzwalający” miasto Rosjanie, spalili dom rodzinny i sklep. – Słyszałam opowieści, że dzieci się błąkały głodne po mieście, a że krewnych w Strzelcach nie miały, więc nikt im nie pomógł. Jak im się udało przeżyć, wyjechać – tego nie wiem – wspomina pani Anna. Tu się rozgrywały takie sceny, że nikt nie był w stanie dojść prawdy. A po wojnie zapadło milczenie. Pani Anna nigdy nie miała odwagi sama spytać, a w ogóle, to nie jest pewna, czy Gabor chciałby o tej tragedii mówić, po czym podaje mi telefon prywatny „do Achima”.
Odpowiedzi na niewyjaśnione w Strzelcach pytania dostaję mailem, a pocztą nadchodzi komplet informacji, zdjęcia, foldery firmy Gabor Shoes.
Okazuje się, że rodzice, przeczuwając nadchodzące nieszczęście, wysłali synów do ciotki w Saalfeld, w Turyngii. Następnego dnia oboje już nie żyli. 16-letni Joachim został zabrany przez wojsko do kopania rowów obronnych i trafił do niewoli. Hans nie wrócił spod Stalingradu, losu dwóch pozostałych braci wtedy jeszcze nie znał. Z Turyngii Joachim uciekł przez Berlin do Rostocku, gdzie na pierwszą kromkę chleba zaczął zarabiać jako pomocnik w mleczarni. Gdy dowiedział się, że brat Bernhard wydostał się niewoli, wrócił do Saalfeld.
Ze starych opon samochodowych powstają pantofle, które bracia Gaborowie szyją własnymi rękami, rozwijając swą pierwszą małą fabryczkę. Sytuacja gospodarczo-polityczna w enerdowskiej Turyngii zmusza ich do wyjazdu. W roku 1949 rozbierają maszyny szewskie na najdrobniejsze części i przenoszą je w plecakach do Niemiec Zachodnich. Przekraczają granicę nocą, 36 razy. Większe elementy za paczkę papierosów przewożą w furmankach przygraniczni rolnicy.
But dla każdego, czyli „Jedermann-Schuh” to pierwszy pomysł na sukces młodych Gaborów na Zachodzie. Rozpoczynają produkcję w wynajętej fabryce w Barmstedt pod Hamburgiem, zatrudniając na początku 14 osób. Joachim rozwozi codziennie świeży towar w walizce na rowerze. Sprzedaje buty za pieniądze albo za kawałek kiełbasy, wymienia na skórę.
W roku 1952 bracia budują własną fabrykę, powiększają asortyment, kupują nowoczesne maszyny. Za buty marki „California” handlarze zaczynają ustawiać się w kolejkach i wpłacać zaliczki. Gaborowie jako pierwsi w Niemczech zaczęli przyklejać podeszwy do cholew, zamiast je zszywać, co rewolucjonizuje przemysł obuwniczy Europy. Gdy w roku 1966 Bernhard ginie tragicznie w wypadku samochodowym, firmę przejmuje Joachim Gabor, przenosi jej siedzibę do Rosenheim pod Monachium. Razem z maszynami, przeprowadza 60 pracowniczych rodzin.
W latach 60-tych wszyscy chodzą w butach „od Gabora”: Beatlesi, Marylin Monroe, Marlon Brando, Joan Collins...
W jego „Balerinas” cała Europa tańczy rock and rolla, Audrey Hepburn gra w „Śniadaniu u Tiffaniego”, a kolejne wzory szpilek z kokardkami i stalowymi końcówkami, w których najsłynniejsze modelki świata wychodzą na wybieg, stają się natychmiast obowiązującym hitem sezonu.
Dziś, w sześciu fabrykach Gabora w Niemczech, Austrii, Portugalii i Słowacji,
pracuje 4100 pracowników, wytwarza się 35 tysięcy butów dziennie, 6,8 miliona rocznie.
W Polsce ekskluzywna marka nie jest znana „masowo”. Polki przywoziły je dotąd z berlińskiego KaDeWe czy od „Leisera”. Dopiero od sierpnia pierwszy polski sklep Gabora jest obecny we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej.
Tak, wiem, że szef pochodzi ze Strzelec Opolskich. Był razem z synem na otwarciu Galerii 17 sierpnia i pokazywał nam zdjęcie rodzinnego sklepu w przedwojennym Gross Strehlitz – mówi ekspedientka. Fotografia pochodzi z roku 1929, a przedstawia wejście do sklepu i trzy kobiety. To samo zdjęcie, zapakowane w folię, wyjmuje z koperty niania Gaborów. Niania jest dumna, że w Strzelcach Opolskich chyba tylko ona jedna je posiada. – Ma pani oryginał, bo wersję elektroniczną tego samego zdjęcia może mieć w Strzelcach każdy - jest na stronie internetowej Gabora - mówię.
Jeśli to prawda, że tak wielki człowiek pochodzi ze Strzelec, zrobimy wszystko, aby zechciał przyjąć nasze zaproszenie, bo to bardzo smutne, gdy miasto nie pielęgnuje swej historii - mówi starosta strzelecki Gerhart Mateja.
- Gabor? No jasne, że znam to nazwisko – odpowiada burmistrz Krzysztof Fabianowski. Kiedyś razem z prof. Bartodziejem chcieliśmy się z nim skontaktować, jakieś 6 lat temu, ale wie pani, jak ludzie reagowali na historię o tej ziemi. Jacy ludzie? Nasi - wpływowi. Nie było klimatu. I nadal nie ma. Wokół bezrobocie, wszyscy narzekają, że nie mają pracy, ale niemieckiego kapitalisty, a jeszcze w dodatku stąd, to oni niechętnie chcą widzieć. To taki polski kompleks. A nawiasem mówiąc, podobno twórca logo firmy Schwarzkopf też był ze Strzelec.
Mnie to nie dziwi, że ludzie nic nie wiedzą. Na Śląsku nadal nie wolno wiedzieć, że z naszych miast, z każdego po kolei, pochodzą wybitni Niemcy – mówi profesor Gerhard Bartodziej. Gdy jeszcze byłem senatorem i zanim jeszcze chcieliśmy wraz z burmistrzem nawiązać kontakty z Gaborem, przyjechał do mnie stary Deichmann - wie pani - ten największy producent butów na świecie, dziś jego sklep jest też w opolskim realu. Tu u mnie siedział w ogrodzie, zrobiłem grilla. Pokazałem mu fabryki w Otmęcie i Prudniku, już wtedy plajtowały. Deichmann chciał na Opolszczyźnie znaleźć dostawców taniego obuwia do swojej sieci. Ale gdzież tam... Szefowie tych zakładów chyba nawet nie pojęli, kto do nich przyjechał. Nie podchwycili tematu, nie odezwali się. A potem, gdy już przestałem być senatorem, utraciłem legitymację do zajmowania się tak strategicznymi działaniami na Opolszczyźnie.
Ale co do Gaborów – Bartodziej wraca do właściwego tematu rozmowy - ich rodzinna fabryka to dzisiejszy zakład obuwniczy na terenie strzeleckiego więzienia. A sklep – stał w rynku, obok Banku Zachodniego. W tym miejscu, gdzie po wojnie była „Uroda”, teraz sprzedaje się dżinsy. Dostałem jego prywatny telefon od kogoś z Landsmannschaftu, w końcu nie zadzwoniłem. Jakoś trudno Gabora zapraszać do kryminału...
Pani Anna też się nie dziwi, że Gabor do Strzelec Opolskich nigdy nie przyjechał „oficjalnie”. – To bardzo skromny człowiek. Nie chce, żeby go honorować.
I na pewno smutno mu patrzeć na miejsca, gdzie stał dom, sklep, gdzie się bawił, dziś zupełnie inne i obce.
Wie pani, spóźniliśmy się z tą historią o jakieś 20 lat. Kiedyś nie było wolno mówić o sławnych Niemcach, a dziś nikt ich nie pamięta. Znałem kilka osób, które pracowały u Piusa Gabora, ale oni już umarli. Gabor, Biskup, Janda – to są takie trzy rody największych strzeleckich przedsiębiorców sprzed wojny – mówi Alfons Schnura.
- Spotkałem parę dni temu na cmentarzu kobietę, która porządkowała grób Biskupów, ich sklep stał obok sklepu Piusa. Ona też nic nie wie, jak się potoczyły losy małych Gaborów.
Alfons Schnura dodaje, że 1 listopada odsłonięty zostanie na strzeleckim cmentarzu pomnik z tablicą w trzech językach z napisem: „W hołdzie ofiarom wojen XX wieku”. – Odkąd założyliśmy stowarzyszenie Ziemia Strzelecka, a działa w nim 70 osób, zaczęliśmy przywracać pamięć Redernów, Colonnów, postawiliśmy pomnik Renardom, których mauzoleum w parku zostało zburzone w latach 70-tych. Niedługo spotkam się z przedstawicielem ostatnich właścicieli zamku, z rodu Castell-Castell i zaproszę do Strzelec. Zaczęliśmy pisać prawdziwą historię naszego miasta. Teraz doszedł jeszcze Gabor.
Teresa Kudyba