Wspomnienia

  • Andrzej Szopa
  • Ludwik Flaszen
  • Krzysztof Spałek
  • Marek Gaszyński
  • Piotr Baron
  • Piotr Miczka
  • Joachim Gabor

Andrzej Szopa leczony w Ciechocinku, na planie filmu "Postawimy Cię Szopo" w reż. Teresy Kudyby

"Szopę" już dla nas nie zagra

Pożegnaliśmy Andrzeja Szopę. Pogrzeb odbył się w Milanówku. Andrzej przeżył ostatnie lata w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie. Po nieudanej operacji kręgosłupa, wykonanej w Stanach Zjednoczonych aktor już nigdy nie odzyskał zdrowia. Ciechocinek był jego ukochanym miastem. Przyjeżdżał często do rodzinnego domu, bo tu czuł się najlepiej: wśród przyjaciół z lat szkolnych, w ulubionej kafejce u Waldka, na koncertach, zawsze dowcipny, uśmiechnięty, pomocny, mimo przeszywającego go nieustannie bólu. Unieruchomiony, na wózku inwalidzkim - nie potrafił już grać w ukochanym Teatrze "Kwadrat" ani pokonać schodów do salonu, gdzie tak uwielbiał grywać na pianinie i opowiadać barwne opowieści z aktorskiego życia. Dusza towarzystwa, "lider kuluarów"...

W roku 2016 podjęliśmy się trudnego, a w zasadzie niemożliwego dzieła: postanowiliśmy Andrzeja podnieść z wózka. Wspólnie z Miastem, Komisją Zdrojową, Teatrem "Kwadrat" i Stowarzyszeniem Polskich Mediów zorganizowaliśmy poświęcony mu benefis w Teatrze Letnim. Jakże pięknie pomagała Andrzejowi w rehabilitacji ekipa lekarzy i fizjoterapeutów Domu Zdrojowego, Szpitala Uzdrowiskowego nr 1, balneolog prof. Irena Ponikowska, Jurek, Krzysiek, czyli wspaniały zespół przyjaciół z Centrum Życia Niezależnego "Sajgon"... I wielu, wielu innych oddanych Andrzejowi kolegów, koleżanek, znajomych... W moim filmie "Postawimy cię Szopo" widzimy te piękne, przyjacielskie gesty. I w zasadzie, mimo iż "postawienie" Andrzeja nie było realne, dawało mu dużo otuchy, poczucia, że ma obok siebie nas. Kochaliśmy go, lubiliśmy, ceniliśmy, szanowaliśmy, podziwialiśmy. Każdy z nas zapamiętał Andrzeja inaczej, bo też każdy spotkał go w swoim życiu na zupełnie innym etapie, w innym miejscu. Andrzej zagrał też w dwóch kolejnych moich filmach dotykających Ciechocinka: "Edward Stachura z tego świata" i "Moje leczenie wodą". Będzie w nich niejako "nieśmiertelny" dla nas, dla naszego miasta. Miasto Ciechocinek - oprócz pomocy w rehabilitacji Andrzeja - dofinansowało także jego pobyt w Skolimowie, gdyż stan zdrowia aktora był tak zły, że nie mógł zamieszkać w rodzinnym, "prawdziwym domu".

Gdy po pogrzebie przyjaciele Andrzeja z emigracji w Chicago, gdzie spędził kilkanaście lat zawodowego życia wspominali Go u Jarka Chołodeckiego, stworzyła się z całkiem odmiennych wspomnień niezwykle barwna mozaika. "Szopę" - tak nazywaliśmy Go zawsze, gdy pojawiał się właśnie tam, na Smolnej, w butikowym Chopin B&B, zasiadał do pianina i grał. Żegnaj, "Szopę"!

Andrzej Szopa leczony w Ciechocinku, na planie filmu "Postawimy Cię Szopo" w reż. Teresy Kudyby
24.10.2020 roku w wieku 90 lat zmarł w Paryżu Ludwik Flaszen, współtwórca Teatru 13 Rzędów Jerzego Grotowskiego. Odejście człowieka, który wpisał prowincjonalne miasto Opole na zawsze w dzieje światowego teatru jest okazją do przypomnienia opolanom tej wybitnej postaci w moim wywiadzie prasowym, który został zarejestrowany w roku 2009 przy okazji produkcji filmu "Jerzy Grotowski. Gra z pamięcią". Obszerne filmowe fragmenty tego wywiadu nigdy dotąd nie zostały opublikowane. Pomimo moich rozmów z kolejnymi prezydentami nigdy nie udało się zrealizować pomysłu, aby Ludwik Flaszen został honorowym obywatelem Opola. Opole było pustynią  (artykuł z roku 2009) - Czasy, kiedy pojawiliśmy się w Opolu, były okresem pewnego rozluźnienia w polityce kulturalnej Polski, a głównie na prowincji, gdzie pojawiły się ambicje kulturalne partyjnych władz. Władze zechciały sobie zakupić wielkich artystów. Przypominało to trochę Florencję z okresu renesansu. Rządzący republiką florencką chcieli mieć Michala Anioła, podobnie opolanie sprowadzili sobie Michala Anioła w postaci Grotowskiego - mówi Ludwik Flaszen, krytyk, współtwórca Teatru Laboratorium, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej - Opole. Współtwórca wraz z Jerzym Grotowskim Teatru Laboratorium 13 Rzędów w Opolu wydał wczoraj orędzie na Międzynarodowy Dzień Teatru z okazji 50. rocznicy powstania Teatru Laboratorium. Teresa Kudyba: Komu w rzeczywistości Opole zawdzięcza fakt, że największy reformator światowego teatru XX wieku, Jerzy Grotowski, przeniósł się tu z kulturalnej stolicy Polski - Krakowa, by na głuchej, opolskiej prowincji w roku 1959 tworzyć słynne Laboratorium? Ludwik Flaszen [na zdjęciu]: Skąd się wziął Grotowski w Opolu? Ja go o to poprosiłem, a on się zgodził bez wahania. Pierwszą informację, że opolskie władze widziałyby mnie na stanowisku dyrektora, istniejącego już w Opolu Teatru 13 Rzędów, przekazał mi Mieczysław Borkowski, organizator widowni w jednym z teatrów w Krakowie. Wtedy ja zaproponowałem współpracę przy tworzeniu tego teatru Grotowskiemu. Dlaczego sam zrezygnowałem i dlaczego zaprosiłem akurat jego? To może dziwne, bo myśmy się znali wtedy bardzo słabo. Nie byliśmy nawet na "ty". Jednak od samego początku wiedziałem, że ja nie powinienem być dyrektorem teatru. Do tego się nie nadawałem. Zawsze uważałem, że dyrektorem teatru musi być praktyk. Grotowski to był zdolny, ambitny praktyk. Ja byłem wtedy kierownikiem literackim w Teatrze Słowackiego oraz znanym już krytykiem teatralnym. W dodatku, jako krytyk nie całkiem dobrze o Grotowskim pisałem. A mimo to zaakceptował ten układ. Taka stara historia sprzed 50 lat, a już wtedy były układy! Układ dwojga młodych, ambitnych ludzi, którzy się po prostu umówili. Grotowski zresztą opisuje tę sytuację w liście do prof. Olszyńskiego, wielkiego znawcy z zakresu grotologii: "Ludwik otrzymał propozycję objęcia dyrekcji teatru w Opolu. Powiedział: pan będzie dyrektorem i reżyserem, a ja będę pana najbliższym współpracownikiem". Wtedy też Mieczysław Borkowski, który miał jakieś kontakty (układy?) z władzami Opola, został kierownikiem administracyjnym naszego teatru. I jest jeszcze ktoś, komu Opole zawdzięcza nasze przybycie: Edek Pochroń. Chciałbym mu za to podziękować. To on przyjechał z Opola do Krakowa, by z nami o tej pracy porozmawiać. Potem musiał przekonać prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, by podpisano z nami angaż. Od tego, jak Edek przedstawił nasze kandydatury, wiele wtedy zależało. Znaliśmy się z krakowskiej polonistyki. Razem z Tadeuszem Nowakiem tworzyli taką grupę "galicyjskich wieśniaków", z którymi byłem bardzo zaprzyjaźniony. Partia pozwoliła Wam na eksperymenty teatralne w tamtych czasach? - Czasy, kiedy pojawiliśmy się w Opolu, były okresem pewnego rozluźnienia w polityce kulturalnej Polski, a głównie na prowincji, gdzie pojawiły się ambicje kulturalne partyjnych władz. Władze zechciały sobie zakupić wielkich artystów. Przypominało to trochę Florencję z okresu renesansu. Rządzący republiką florencką chcieli mieć Michala Anioła, podobnie opolanie sprowadzili sobie Michala Anioła w postaci Grotowskiego. Usunął się Pan od razu na pozycję numer dwa i tam na zawsze pozostał: w cieniu Grotowskiego? O Pana ogromnym udziale we współtworzeniu Laboratorium i o tym "pierwszym impulsie", czyli de facto rezygnacji z dyrektorskiego stołka, niewielu opolan wie. - To, że pozostałem w jego cieniu, to jest naturalna rola "numeru dwa" - zawsze bardziej skomplikowana i mniej doceniana. Takie jest życie. Grotowskiego świat kojarzy bardziej z Wrocławiem niż Opolem. Szkoda, że tak słabo znamy początki Waszych eksperymentów w tej małej salce na opolskim rynku. - Moim zdaniem, ten właściwy, prawdziwy Grotowski narodził się w Opolu. Ja myślę, że to był jakiś akt założycielski - ta nasza rozmowa, którą Grotowski dobrze zapamiętał. Akt założycielski pewnej przygody teatralnej, która nosi dziś nazwisko Grotowskiego. Temu aktowi założycielskiemu między dwojgiem młodych ludzi: początkującym reżyserem oraz bardzo znanym krytykiem literackim i teatralnym - temu zawdzięczamy obecny jubileusz! Ja bym nawet powiedział, że my byliśmy spiskowcami. Nasza praca w Opolu to było jakieś straszliwe sprzysiężenie, rodzaj spisku, mającego na celu zreformowanie teatru w kraju i za granicą. W Opolu to się zaczęło i udało. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, ta sprawa żyje do dziś. Dlaczego tak bez wahania zgodziliście się obaj na prowincjonalne Opole? Przecież w Krakowie były o wiele większe szanse na rozwój, na wszelakie teatralne eksperymentowanie? - Założyliśmy obaj całkiem świadomie, że potrzebne nam do koncentracji odludne miejsce - jakby pustelnia. Opole było taką pustelnią. Stwarzało nam idealne warunki pracy twórczej, bo było tam tak nudno, że mogliśmy się doskonale skupić na robocie. My tam, w tajemnicy, jak spiskowcy... Tajemniczość i dyskrecja powodowały, że wiele rzeczy było możliwych. Dzięki tej pustelni dokonaliśmy cudu - stworzyliśmy najbardziej rewolucyjny teatr na świecie tamtych czasów. Kiedyś to granie dla pustej widowni na prowincji, nierozumiejącej tak trudnej sztuki, musiało się skończyć? - Byliśmy placówką dosyć nietypową, politycznie podejrzaną. Nasze trwanie wymagało więc bardzo subtelnej gry, wręcz żonglerki. Wciąż groziła nam likwidacja. Także fakt, że graliśmy przeważnie dla prawie pustej widowni - nie przysparzał nam przyjaciół. To było przecież z założenia teatralne "laboratorium". Graliśmy nawet wtedy, gdy przyszło 2-3 widzów. Nie odwoływaliśmy spektakli. Czasem było i tak, że na spektaklu był tylko Grotowski, a mimo to rzecz była grana, ponieważ to było praktykowanie zawodu w bardzo szczególnym znaczeniu: nasze powołanie. Funkcjonowanie w tamtych czasach tak trudnego teatru - Teatru Laboratorium, wymagało geniuszu politycznego i Grotowski umiał to doskonale robić. Lepiej było wtedy uchodzić za wariata niż za wroga ustroju. Ale fo fakt, że praktycznie nas z Opola wygonili. Jak do tego doszło? Najpierw chciałbym opowiedzieć o pewnym wielkim człowieku Karolu Musiole. Miał ogromne ambicje kulturalne. To był prawdziwy burmistrz w starym stylu. Po nocach sprawdzał, czy śmietniki nie śmierdzą. Był dumny, że przyjeżdżali do naszego teatru stażyści zagraniczni. Dał nawet stypendium Eugenio Barbie - temu samemu, który został potem wielkim, światowej sławy reżyserem. Był u nas w Opolu stażystą i asystentem Grotowskiego. Jego kariera zaczęła się dzięki stypendium Musioła. Pamiętam dokładnie, jak zwijaliśmy nasze manatki. Wtedy przygarnął nas Wrocław. Trudno powiedzieć, dlaczego nas wygonili z Opola. Może dlatego, że byliśmy nieużyteczni? Może to była rywalizacja pomiędzy różnymi klanami u władzy? Rywalizacja z teatrem państwowym - tym grzecznym, kulturalnym? W komunizmie toczyły się ogromne walki. Ja mam kompleks człowieka, który działał w komunizmie, więc ja się boję do dziś mówić źle o władzy. Pozycja Musioła była wtedy chyba już nieco osłabiona w tych układach opolskich. Obcięto nam dotację chyba aż o połowę. Wrocław zaś dał nam wspaniałe warunki. Po Opolu to było jakby otwarcie na świat. Było tam właściwe środowisko bogatej inteligencji, środowisko artystyczne, plastyczne, duży ośrodek z pewnymi ambicjami pionierskimi. My nie byliśmy tam wprawdzie pierwszym pokoleniem pionierów, ale wpisaliśmy się w ruch polskiej kultury na tzw. ziemiach odzyskanych. To ważny argument polityczny. Dziś robię objazd po świecie, jak dinozaur... Czy ten dinozaur teatru zawita też przy okazji Roku Grotowskiego do Opola - do miasta, które go 50 lat temu zaprosiło? - Jeśli mnie znowu zaprosicie... Teraz jestem bardzo zajęty, ale jesienią - może... Ale dokąd, skoro tego miejsca już nie ma, gdzie stworzyliśmy Laboratorium. Ciekawa rzecz, że nasz teatr był teatrem klubowym. Powstał w sali, która była salą związków twórczych, knajpą artystów, gdzie się chlało. Nic w tym złego. Ja nie jestem moralistą. Myśmy zaczynali w lokalu, który był knajpą. Kiedy teatr został zamknięty, kiedy spakowaliśmy manatki, to znowu tam powstała knajpa. To jest bardzo smutne, ale też bardzo interesujące zjawisko - taki cykl kosmiczny. A może bym wpadł na chwilę do tej knajpy? Z ciekawości, jak tam wygląda. * Ludwik Flaszen (1934), współtwórca i współanimator Teatru Laboratorium w latach 1959-1984, w latach 80. dyrektor Teatru Laboratorium, od 1984 - mieszka w Paryżu. Jeden z najwybitniejszych współczesnych krytyków literackich.

Krzysztofa Własna Legenda

Dusza Wszechświata żywi się szczęściem ludzi. Albo ich nieszczęściem, zawiścią, zazdrością. Spełnienie Własnej Legendy jest jedyną powinnością człowieka. Wszystko bowiem jest jednością. I kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie Twemu pragnieniu. 
(Paulo Coelho, Alchemik)

Krzysztof to był człowiek ponadprzeciętny. W mojej pamięci zapisał się jako wybitny botanik, wszechstronny i niezastąpiony badacz, popularyzator przyrody mojej ziemi rodzinnej, Śląska Opolskiego. Genialny zmysł obserwacyjny, ogromna wiedza, a przy tym skromność, pokora i charakterystyczne dla Górnoślązaka – pracowitość i rzetelność to cechy, które wyniosły Go na panteon opolskich nauczycieli akademickich, przyrodników, krajoznawców, ale jednocześnie spowodowały Jego ogromne osamotnienie w starciu z niszczącą takie cenne osobowości technokratyczną „punktozą”, jaka zapanowała w ostatnich latach na polskich uczelniach wyższych. 

Doktor Spałek pozostanie nieśmiertelny w moich filmach edukacyjnych: „Dinozaury z Krasiejowa”, „Opolskie białe złoto”, „Z tarniną w herbie”. Bardzo ważny jest pierwszy z tych filmów. Udało mi się dotrzeć z kamerą do zakurzonych pudeł z kośćmi pradinozaurów, które 16-letni wówczas Krzysiek zawiózł na Uniwersytet Wrocławski i nikt z naukowców się nimi nie zainteresował. Wspólnie napisaliśmy przewodnik „Opolskie wędrówki krajoznawcze”, wzbogacony o unikatowe fotografie rzadkich roślin. Nie tylko potrafił je odnaleźć w terenie, wszystkie bezbłędnie nazwać i opisać, ale też odtworzyć lub wymyślić dla nich pożyteczne zastosowanie. Ostatnie z Jego zdjęć – ciechocińskie słonorośla uwieczniłam w jubileuszowym albumie o Ciechocinku (2016). 

Pozostanie nieśmiertelny wśród ziół. „Sebastianeum Silesiacum” w Kamieniu Śląskim zawdzięcza mu znakomity ogród, zaprojektowany i założony w roku 2004, a stanowiący podstawową bazę terapii ziołowej, jednej z pięciu filarów profilaktyczno-leczniczej metody ks. Sebastiana Kneippa. W pobliżu pałacu rodu Strachwitz, miejscu urodzenia św. Jacka, dr Spałek zaprojektował rabaty, na których pojawiły się subtelnie pachnące zioła: hyzop, melisa, mięta, rozmaryn, szałwia, lebiodka pospolita oraz sektory roślinności ozdobnej, krajobrazowo-florystyczny, owocowo-sadowniczy. Warto o tym wiedzieć i pamiętać.

W ostatnich latach dr Spałek poświęcił się badaniom nad wykorzystaniem w terapii uzdrowiskowej roślin leczniczych, w tym wodnych i siennych. Rozpoczął intensywne badania łąk, skupiając się najpierw na Równinie Opolskiej, a od 2016 roku w okolicach Ciechocinka i Słońska, o co Go poprosiłam. Osobiste poznanie wybitnej balneolog prof. dr hab. n. med. Ireny Ponikowskiej, mieszkającej i leczącej w Ciechocinku, udział w roli panelisty na konferencji polskich balneologów, podjęcie w roku 2017 ścisłej współpracy ze Stowarzyszeniem Komisja Zdrojowa, miały zaowocować nie tylko międzynarodowymi publikacjami, ale stworzeniem w Ciechocinku centrum leczenia metodą Kneippa. Gdy Krzyś do mnie kilka razy przyjechał, gdy widział nowe potencjały, w których ja się osiem lat temu odnalazłam, oczy zalśniły mu dawnym, młodzieńczym blaskiem. Słonorośla zaobserwowane w Ciechocinku w roku 2016 zainspirowały dr. Spałka do zaprojektowania parku roślin słonolubnych i tężni solankowej w Wołczynie na Śląsku Opolskim, gdzie podobnie jak w Ciechocinku, występują źródła termalnej solanki. Jego plany przerwała gwałtownie postępująca choroba a projekty zakładające nową drogę życia... pozostały w laptopie.

Poznaliśmy się w roku 2000, gdy kręciłam w Krasiejowie reportaż dla TVP Wrocław „Te kości od dinozaurów”. Ja się urodziłam w Staniszczach Małych a on wybudował w tej wiosce nad Małą Panwią swój dom. Wydawało mi się, że z Krzyśkiem połączyła mnie jedynie przyrodnicza i krajoznawcza pasja. Też chciałam studiować we Wrocławiu, zostać biologiem, ale obowiązkowe przedmioty: fizyka i chemia na egzaminach wstępnych wykluczały taki wybór. Dopiero po Jego śmierci, gdy odwiedziłam jego matkę Alicję, dowiedziałam się, że nasi dziadkowie bardzo się przyjaźnili. Obaj kochali ogrody. Mieli winnice, szczepili drzewka owocowe. Krzysiek o tym też nie wiedział i pewnie tylko intuicja kazała mu pół roku przed śmiercią poprosić mnie o szczepy winogron z uprawy mojego „ołpy”.

Jego nagła śmierć zaskoczyła mnie na nartach. Wsiadłam do samochodu w kurtce narciarskiej, bo tylko tę miałam na wyjeździe, jechałam całą noc i jedynie o pięć minut spóźniłam się na mszę żałobną w Krasiejowie. Pierwszym odruchem dziennikarza było sprawdzenie, jak o śmierci dr. Spałka napisały nasze lokalne portale. „Mógł być wielkim biologiem” - przeczytałam tytuł w opolskiej Gazecie Wyborczej. A że takiej bzdury o Krzysiu znieść obojętnie nie mogłam, więc napisałam esemesa do redaktor naczelnej, że dr Krzysztof Spałek wielkim biologiem z całą pewnością był i należałoby zmienić ten niefortunny tytuł. W odpowiedzi nadeszło usprawiedliwienie, że jest to „cytat z Nowaka”. No, niestety, ale ten tytuł był mocno oderwany od kontekstu, bowiem prof. Arkadiusz Nowak wypowiedział do Gazety słowa następujące: „Gdyby urodził się w XIX wieku, byłby światowej sławy biologiem. Urodził się pod koniec wieku XX; w dzisiejszych czasach świat pasjonatów takich jak on niekoniecznie hołubi”. Dr Spałek był stałym współpracownikiem „Gazety Wyborczej” w Opolu w latach 2001-2014. Publikował na jej łamach stały felieton „Wędrówki ze Spałkiem”, które to wędrówki stały się inspiracją dla wielu czytelników, w tym nauczycieli, organizujących wycieczki szkolne szlakami wytyczonymi przez tego wyjątkowego przyrodnika – krajoznawcę. Zatem choćby z tego powodu Gazeta powinna wiedzieć, o kim pisze tekst pożegnalny. 

Na pogrzebie było sporo obecnych, ale też sporo nieobecnych. Kazanie zaprzyjaźnionego z Krzysiem księdza Erwina Matei było wymowne, fragmentami gorzkie, z wyrzutem skierowanym w kierunku środowiska opolskich biologów, które nie pomogło... 

W życiu zazwyczaj jest tak, że prawda leży gdzieś mniej więcej pośrodku. Znakomicie odniósł się do kazania w mowie pogrzebowej prof. Arkadiusz Nowak, który porównał dzieło wielkiego naukowca do himalaisty. A ponieważ Krzysiek już w bardzo młodym wieku wspiął się w swoim zawodowym życiu pod sam szczyt Himalajów w obszarze botaniki, toteż tam, na dachu świata pozostał sam i to do Niego należał wybór, czy szczytu tego samotnie dotknie. 

Życie zaczyna się po pięćdziesiątce - przekonujemy bliskich, którzy się miotają ze swoimi przeciwnościami, często nie rozumiejąc tak zwanej niesprawiedliwości losu. Jest w ewangelii wg św. Marka takie zdanie: Jeśli jakieś miejsce nie przyjmie was ani nie będą chcieli was słuchać, odchodząc stamtąd, strząśnijcie proch ze swoich stóp jako świadectwo przeciw nim" . Radziłam Krzyśkowi, żeby pozostawił tę swoją nieszczęsną habilitację i opolskie środowisko naukowe, gdzie Go władze wydziału nie cenią i gdzie absurdalnie „przegrał wynikiem 2:2”. Porównywałam Jego los z moim własnym: po wielu niegodziwościach i prymitywnym hejcie, podsycanym przez „przyjaciół”, wolałam przerwać moją opolską „karierę”, nie kopać się z koniem i zacząć całkowicie od zera w regionie kompletnie mi obcym, gdzie nie znałam ani jednej osoby, gdzie nie miałam też na starcie żadnych widoków na zawodowe zajęcia. Ale wyposażona byłam w coś najważniejszego: w wiarę. I tego Krzyśkowi zabrakło. Wiary, że w innym, przyjaźniejszym miejscu lepsze wyrastają owoce. Chciał uparcie zdobyć tytuł doktora habilitowanego. W Opolu! Moim zdaniem, właśnie dlatego Krzyś nie mógł do końca spełnić swojej Własnej Legendy. Bo pozostał w Opolu.

Fot. Mariusz Przygoda

Marek Gaszyński: Jego Ciechocinek

Odszedł od nas Marek Gaszyński. Legenda. Był nie tylko świetnym dziennikarzem, autorem tekstów piosenek,znawcą historii polskiej muzyki rozrywkowej. Wszyscy wiedzą kim był, wszyscy potrafią zanucić niejeden przebój,napisany Jego piórem. Dla nas był nie tylko sławnym Gaszyńskim z Polskiego Radia. Marek był naszym Przyjacielem. - Pewnego dnia przyjechał do Ciechocinka i wymyślił nam „Happy Jazz Festiwal”. Napisał tekst do programowej piosenki pod tytułem „Skołowani”. Zamieszkał w naszym „Sajgonie” i już nie chciał nigdzie stąd wyjeżdżać – wspomina Jurek Szymański. Oto fragment tego tekstu: „Popatrz, są razem, w jednym rzędzie, wszyscy: dorośli, młodzi, dzieci. O swoje walczyć każdy będzie,spod kół gorący piasek leci. Cel: godne życie z głową w chmurach, czekają zmotoryzowani. W jeansach, koszulach, swetrach, w skórach śpiewają hymn  swój, skołowani”.

Z kolei Marek Gaszyński tak wspominał „Sajgon”:

„Tak, nigdzie mi się z Sajgonu nie spieszyło, czułem się jak w domu, w otoczeniu ludzi, którzy tak jak ja lubią muzykę, mogą jej słuchać i o niej rozmawiać pod wielkim niebem pełnym gwiazd, w cieple sierpniowych nocy. Na ile mogłem i potrafiłem, pomagałem wolontariuszom  i osobom z niepełnosprawnościami, którzy przyjeżdżają do Sajgonu na kilkutygodniowe turnusy,by nauczyć się żyć na wózku, poruszać na nim, manewrować. Zaprzyjaźniłem się z nimi mocno”.

Początek festiwalu to rok 2015. Wtedy „Skołowani” w ramach Święta Muzyki zaprezentowali mieszkańcom Ciechocinka, turystom i kuracjuszom pogodne oblicze muzyki jazzowej i blues–rockowej. - Pragnęliśmy wciągnąć ludzi do wspólnej zabawy, nie tylko do biernego słuchania muzyki, ale także do rozrywki czynnej. Chcieliśmy, żeby te dni w Ciechocinku były dniami dobrej, żywiołowej, zespołowej, a zarazem szlachetnej rozrywki. Festiwale te były zupełnie inne niż wszelkie istniejące, ponieważ niosły  optymizm, dawały radość życia, wprowadzały w pozytywny nastrój, łączyły ludzi, a przede wszystkim, łączyły różne style muzyczne. I to się udało. Dzięki Markowi - charyzmatycznemu pomysłodawcy, ale też prowadzącemu nasz „Happy Jaz” - mówią „Skołowani”.

Marek Gaszyński postanowił też podarować Ciechocinkowi dedykowaną, autorską piosenkę. Napisał ją na serwetce w kawiarence przy Grzybku. Nigdy dotąd nie była publikowana. Oto Marek Gaszyński i „Jego Ciechocinek”. Dziękujemy Ci Marku. Kiedyś zaśpiewamy ją wspólnie.

„To jest nasz Ciechocinek”  autor: M. Gaszyński 

Przez środek miasta, w Ciechocinku
Przez Park Zdrojowy, równym krokiem
Szedł ludzki pochód tuż przy rynku.
Szedł środkiem jezdni, nigdy bokiem.

To szli mieszkańcy i szli goście.
Wszyscy, którzy tu przyjechali.
Zegar kwiatowy bił godziny.
Szli zwykli ludzie, drogę znali.

Szli, by podziwiać swoje miasto.
Nie jakiś fragment czy odcinek.
Szli, bo ktoś rzucił takie hasło:
„Patrzcie, to jest nasz Ciechocinek”.

Miasto zieleni, miasto ogród,
Przyjazne, czyste i słoneczne.
Szli bez ochrony, bez pośpiechu,
Bo nasze miasto jest bezpieczne.

Po pracy byli, po obiedzie
I grzał ich maj, pora radosna.
Nad Polską i nad Ciechocinkiem
Stała pogodna Pani Wiosna.

W tym mieście zdrowia i zieleni
Zgubili to, co ich drażniło.
Zostało wszystko, co się ceni:
Przyjaźń, współpraca, radość, miłość.

             Refren: Czy to jest wymyślone jak z bajki El Dorado?
            Gdzie ludzie tylko krążą i  nigdy  nie dojadą?
            Nie, tam są, tak jak wszędzie, spory, kłótnie i kłopoty.
            Protesty się zdarzają, rąk braknie do roboty.
            To minie, gdy dyrygent rytm wskaże, tempo, słowa.
            Bo każdy spór wyleczy rozsądek i rozmowa.

Ten pochód leczy i pomaga
Na wszystkie chorobowe stany.
Chodzić, rozmawiać, poznać ludzi,
Taka kuracja leczy rany.

Choć ludzi stale przybywało,
To nikt nie krzyczał: „za” lub „przeciw”.
Z bocznych uliczek, parków, placów
Dorośli szli, młodzi i dzieci.

Zwalniamy, czasem przyspieszamy,
Wdychamy solankowe złoto.
I wszystkich tutaj odmładzamy.
Pół Polski jedzie do nas po to.

Idziemy razem z Uzdrowiskiem
180 lat do przodu.
Leczymy ból i stresy wszystkie.
Skorzystaj, dołącz do pochodu.

Gdy chcesz odpocząć,
nie ma sprawy.
Zrelaksowany, odmłodzona.
Przed sobą masz Miasto Zabawy.
Muzyka bierze cię w ramiona.

Cygańska nuta, folklor bliski
I Happy Jazz gra odlotowy.
Niebem piosenki płyną wszystkie,
Nie gubi rytmu marsz zbiorowy. 

Refren: Czy to nierealne miasto z przyszłości
            Na końcu mapy, zaszyfrowane, na wysokości?
            Nie, to środek Polski, trafi tu każdy:
            Z Krakowa, łodzi czy Poznania to tylko kilka godzin jazdy.
Tu jest najlepiej, tak jak w domu, jak w rodzinie.
            Czeka na ciebie, czeka na wszystkich:
nasz solankowy CIECHOCINEK.


Przerwane dobre granie

O śmierci Piotra Barona powiadomił mnie Sebastian Fikus. Poprosił o napisanie wspomnienia, które pragnie opublikować na portalu spectrum direct. Nie wiedziałam, że Pejter, bo tak go w gronie przyjaciół nazywaliśmy, był ciężko chory… Jeszcze w lutym słyszałam Go w doskonałej audycji Żanety Plotnik „Dobre granie extra” na antenie Radia Opole, gdzie dzielił się swoim doświadczeniem jako muzyczny couch: jak zwykle radosny, energetyczny, dowcipny, kompetentny, zaangażowany…

Poznaliśmy się na początku lat 90-tych. Wspólnie z Sebastianem Fikusem i Leonardem Malcharczykiem stanowiliśmy wtedy dość zgrany zespół, tworzący podstawy wielu odkrywczych na owe czasy projektów kulturalnych i medialnych w tworzącym się wówczas  niezwykle pasjonującym „krajobrazie” współpracy polsko-niemieckiej po symbolicznej Mszy Pojednania w Krzyżowej i polsko-niemieckim traktacie o dobrym sąsiedztwie, gdy już można było oficjalnie przyznać, że w Polsce naprawdę żyją Niemcy… Piotr bardzo się już wtedy wyróżniał swoją otwartością, brakiem kompleksów, poczuciem własnej wartości, inteligencją, odwagą. Zawsze podkreślał z dumą, że jest Niemcem. A że był znakomicie wykształcony, kompetentny, władał biegle zarówno „Muttersprache”, jak językiem polskim, był szanowany we wszystkich środowiskach. Potrafił się znaleźć z właściwą sobie charyzmą i kompetencją zarówno wśród ludzi prostych jako organista na wiejskiej parafii, jak i w towarzystwie dyplomatów w Berlinie.

Nie znam okoliczności i powodów Jego rozstania z Mniejszością Niemiecką, więc ten akapit Jego życiorysu przemilczę. Pamiętam, że Go to bardzo zraniło, ale gdy czas uleczył tę ranę, okazało się, że „rozwód” Piotra Barona ze środowiskiem opolskiej mniejszości stał się dla niego prawdziwym wyzwoleniem. Piotr piął się w górę. Koncertował, dyrygował, komponował, rozkwitał zawodowo i prywatnie… Jego życiorys opublikowany na Wikipedii czy na stronie Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nysie, gdzie był dziekanem wydziału jazzu, rysuje wyraziście wybitną osobowość: był zawsze czegoś inicjatorem, założycielem, dyrektorem, prezesem… Nie wymienię w moim wspomnieniu wszystkich pól, na których Piotr zasiewał dobre ziarna tylko dlatego, że tych dzieł, które Piotr po sobie pozostawił, jest ogrom. Dla jednych: profesor Piotr Baron, dla innych: Pejter – zasługuje na wielki szacunek i uhonorowanie.

Moim planem w roku 2011, wtedy szefowej Radia Opole, było zorganizowanie benefisu w Studiu M, na który zaprosić chciałam trzech popularnych Piotrów Baronów. Nie zdążyłam tego marzenia zrealizować, bo mi wtedy mała ustawa medialna przerwała kadencję. Dla mnie  – z pasji dokumentalistki regionalnych dziejów i osobowości – ogromną zasługą Piotra Barona było przywrócenie pamięci zapomnianych śląskich kompozytorów. Jego osobistym sukcesem pozostaną prawykonania i wykonania dzieł Józefa Elsnera, Hugo Ulricha, Bolko von Hochberga, Josepha Ignaza Schnabla, Ignaza Reimanna. Piotr kochał nade wszystko muzykę. Zatem wierzę, że przebywa teraz w dobrym towarzystwie kompozytorów, dyrygentów i grajków rozmaitych – tam, gdzie muzyka brzmi najczyściej, najbardziej harmonijnie i nie ma… żadnej narodowości!

Jego Słowo

Zmarł jeden z najpiękniejszych opolskich samorządowców. Używając słowa „najpiękniejszy” nie mam na myśli urody pana Piotra, choć prezentował się bardzo okazale – taki prawdziwy gospodarz.

Był to człowiek, który zawsze mówił prawdę i postępował zgodnie z sumieniem. Pamiętam, że zawsze był lekko przygarbiony, co kojarzyłam z odpowiedzialnym braniem na barki spraw trudnych i bardzo trudnych. Stanowisko wójta w latach 90-tych, gdy trzeba było w polsko-niemieckiej materii stawiać kroki bardzo rozważnie, aby znaleźć złoty środek w wielu sporach i decyzjach, nie było łatwym chlebem. Nie dominował, potrafił słuchać, był stonowany. Wiele razy się spotykaliśmy z racji mojej dziennikarskiej posługi. Łączyły nas dwie wspólne pasje: regionalizm i muzyka.

Poznałam Piotra Miczkę na początku lat 90-tych, jeszcze jako zastępcę Joachima Czernka. Pisałam wtedy artykuł chyba o dożynkach we wsi Brożec. Był to pierwszy samorządowiec opolski, który w roku 1996 poprosił mnie o opowieść filmową o gminie Walce. Nieprzypadkowo nazywam ten film „opowieścią”, gdyż mało przypomina współcześnie produkowane filmy promocyjne o gminach, gdzie ujęcia gonią ujęcia, po sekundzie, wszystko miga, mryga, przenika, fruwa i nie wiadomo, o co właściwie chodzi. Dziś obraz gminy ma być efekciarski i „suuuper” nowoczesny. A słowo? Kto by się interesował słowem…

Otóż, Słowo dla Piotra Miczki, grało rolę szczególną i to nie tylko w filmie promującym Jego ukochaną ziemię rodzinną. Właśnie dlatego, że znał wagę Słowa, zasłużył sobie na powszechny szacunek, zaufanie środowiska samorządowców, a potem na kolejne uhonorowania, w tym Złotą Spinką NTO. To nie przypadek, że właśnie człowiek obdarzony zaufaniem społecznym znalazł się w ścisłej trójce założycieli Klubu Samorządowego (potem: Śląskie Stowarzyszenie Samorządowe). Klub, który od 1991 roku skupiał 20 najlepszych działaczy samorządowych z opolskiego i śląskiego stworzyli oprócz Piotra Miczki śp. Hubert Kurzał z Leśnicy i Werner Małek z Jemielnicy. To oni właśnie znakomicie w tamtych latach współdziałali z tzw. „dołami” ze swoich wiosek i miasteczek a władzą wojewódzką i niemiecką dyplomacją. Takie były czasy. Czasy porządnych, uczciwych, bardzo pracowitych samorządowców – ludzi, których nazwałabym osobiście „solą tej ziemi”.

Zatem przypominam sobie pana Piotra, wójta gminy Walce, gdy do niego przyjechałam w 1996 roku. Poświęcił mi wtedy cały dzień swojego czasu. Poobwoził mnie nie tylko po wszystkich wioskach, ale po okolicach, lasach, pokazał wszystkie ważne miejsca, które muszą znaleźć się w filmie. Po „załatwieniu” dni zdjęciowych, a pogoda była znakomita, umówiliśmy się pewnej niedzieli na nagranie lektorskie. Pomysłem wójta było, że on tekst lektorski napisze i naczyta na naszym urządzeniu rejestrującym. Pamiętam zdumienie mojego dźwiękowca, nieodżałowanej pamięci Heniutka Stysińskiego… Wójt będzie czytał lektora? Można dziś tamtą decyzję skrytykować, bo w zasadzie żaden wójt nie bywa dobrym lektorem. Dość monotonnie to wtedy wyszło, przyznać trzeba. Ale wiecie Państwo, co tak sobie po tych latach myślę? Właśnie to, że pan Piotr czytał swą własną gawędę, ma ogromną wartość dla pokoleń. Zwłaszcza dziś, gdy Go wśród nas już nie ma, słucha się tej historii najczulej. Na taśmie słychać Jego Słowo.

Widzę pana Piotra w pamięci stojącego w rzędzie chórzystów, którymi dyryguje córka – Ewa Magosz, widzę Go na wielu, wielu spotkaniach, gdzie decydowano o sprawach dla śląskich środowisk bardzo ważnych. Odszedł od nas kolejny z pionierów głębokiego procesu odradzania się poczucia tożsamości regionalnej lat 90-tych, kształtującego nas wszystkich. Napisałam to wspomnienie dlatego, żeby młodsi ode mnie zdali sobie sprawę, że obraz naszego regionu dziś, nasze pokojowe opolskie kameralne współistnienie Polaków, Niemców, Ślązaków, budowane właśnie w latach 90-tych przez takich samorządowców m.in. jak burmistrzowie i wójtowie: Czernek, Kurzał, Miczka… jest takie porządne. Dzięki Nim.

Zmarł Joachim Gabor, jeden z największych szewców w historii


Teresa Kudyba
13.04.2013 , aktualizacja: 12.04.2013 18:41
"Ten, kto potrafi uszyć buty, nigdy nie będzie chodził głodny" - radę ojca Joachim Gabor, jeden z największych producentów obuwia na świecie XX wieku, zapamiętał na całe życie. Zmarł 6 kwietnia 2013 roku. Miał 84 lata.
To właśnie te słowa pozwoliły mu przetrwać najtrudniejsze powojenne lata, a potem stały się najsolidniejszym drogowskazem na drodze do sławy i kariery.
Strzelce Opolskie, Krakauerstrasse 5. W tym miejscu stał do stycznia 1945 roku dom rodzinny i sklep obuwniczy Piusa Gabora. Joachim miał 15 lat, gdy stracił oboje rodziców wskutek tragicznego dla mieszkańców "wyzwolenia" miasta przez Rosjan. Rok po wojnie wraz z bratem Bernhardem założył zakład obuwniczy w Saalfeld (Turyngia). Pierwsze buty produkowali z opon samochodowych. Dwa lata później bracia szmuglują maszyny szewskie do Barmstedt k. Hamburga. W 1949 roku budują fabrykę, a model określany jako "but dla każdego" przynosi Gaborom pierwsze poważne zyski i ogromną popularność. Joachim Gabor w wieku 20 lat staje się przedsiębiorcą. Pierwsze buty rozwozi do klientów na rowerze.
W roku 1966 Joachim Gabor przenosi siedzibę firmy oraz 60 pracowników wraz z rodzinami do Rosenheim w Bawarii. Po śmierci brata Bernharda rozwija ją i prowadzi samodzielnie przez 56 lat. Wybudował w swoim życiu 14 fabryk.
W roku 2009 firma świętuje 60-lecie. Zatrudnia ponad 3300 pracowników w fabrykach na terenie Niemiec, Austrii, Portugalii, Słowacji, produkuje ponad 7 mln par obuwia rocznie, sprzedaje je w 60 krajach świata. Zarządza nią od 2005 roku Achim Gabor, syn Joachima. W siedzibie firmy urzeka odwiedzających minimuzeum, kolekcja starych modeli, w jakich chodziły pokolenia kobiet w ciągu ponad półwiecza.
W lutym 2009 roku starosta Józef Swaczyna odwiedza Joachima Gabora z okazji 80. rocznicy urodzin "wielkiego szewca" pochodzącego ze Strzelec Opolskich. W prezencie urodzinowym ofiaruje jubilatowi rachunek z przedwojennego sklepu Piusa przy Krakauerstrasse 5. Ten unikalny rachunek został wypisany ręką Piusa 5 lutego 1929 roku, czyli w przeddzień urodzin Joachima Gabora.
Wiosną Achim Gabor przyjeżdża do Strzelec Opolskich. Otwiera na rynku wystawę fotograficzną obrazującą historię firmy. Na Uniwersytecie Opolskim Achim Gabor wygłasza wykład dla studentów z cyklu "Akademia Kariery". Wystawa "Wielki szewc ze Strzelec Opolskich" została w roku 2010 zaprezentowana w Warszawie wspólnie z Fundacją Współpracy Polsko-Niemieckiej i Stowarzyszeniem Polskich Mediów.
O sobie mówił: "Tworzę buty z miłością i namiętnością - dla milionów, nie dla milionerów". Zmarł 6 kwietnia 2013 roku. Miał 84 lata.